25 czerwca 2005, Jazz Club „Hipnoza”, Katowice
Oj bujało się tej nocy w Katowicach, bujało. Ci, którzy 25 czerwca bawili się gdzie indziej na świecie, mają czego zazdrościć tej dosyć skromnej grupie wielbicieli One Self, jaka tego dnia pojawiła się w Katowicach.
ipnoza na te parę godzin stała się jakimś podziemnym brooklyńskim klubem, do którego zjechali miejscowi miłośnicy rapu po to, by z uniesionymi przez cały czas trwania występu rękami i z uśmiechami na twarzy poddać się niewiarygodnym wibracjom i zakręconej gorącej atmosferze tej nocy. O, jak dobrze, że jakiś czas temu w Londynie zawrzało i z erupcji muzycznego wulkanu narodziła się właśnie ta ekipa, która w jednym miejscu połączyła 3 różne kontynenty, 3 różnych ludzi, 3 różnych artystów. Owocem ich współpracy jest przedni „Children Of Possibility” wydany nakładem kuźni talentów, wytwórni Ninja Tune. To właśnie z promocją tego krążka wiąże się cała trasa koncertowa po Polsce, którą Vadim odwiedził nie po raz pierwszy. Zacznijmy jednak od początku…
Dosyć sporym błędem organizatorów było wpuszczanie gości dopiero w godzinie teoretycznego rozpoczęcia koncertu. W tym momencie odkryłem swoją nową cechę: cierpliwość. Najpierw upchani przed wejściem na salę przyglądaliśmy się wynoszeniu zbędnych sprzętów, potem wpatrywaliśmy się jak cielę w malowane wrota w pustą scenę. Następnie pojawił się dj-ski duet, którego zadaniem było utrzymanie nas na nogach. Prezentację tego setu możemy podzielić na 3 etapy: zainteresowanie (bo ciekawie był zrobiony), znużenie (przyszliśmy tu w końcu na One Self, a muzycy siedzą gdzieś na zapleczu i siedzą) i w końcu pogodzenie się z tym, że koncert nie rozpocznie się 25 a 26 czerwca. Do tego dochodziła momentami ‘ziomalska’ atmosfera. Nie brakowało też przypadkowych ludzi, ale to już powoli norma. Wśród oczekujących pojawili się też ci, którzy bawili się zbyt dobrze wskutek czego niektórzy poczuli piwo na swoich wieczorowych kreacjach. To wszystko w połączeniu z tym niemiłosiernym oczekiwaniem sprawiło, że wątpiłem, czy trafiłem w dobre miejsce. I… mimo to podobało mi się!
Filigranowa Yarah Bravo w koszulce z napisem One Self (grunt to autopromocja), wujcio Vadim z zabawną kitką, przesympatyczny Blu Rum 13, który przed występem postanowił pojeździć sobie na deskorolce, niezmordowany, a przy tym skromny DJ Woody i weteran bez pełnego uzębienia Bongo Pete potrafili wprowadzić zgromadzoną publiczność w stan błogiego zachwytu i unieść gdzieś hen wysoko na skrzydłach muzyki. Zaczęło się od krótkiego setu duetu Vadim & Woody, po którym na scenę wkroczyli wokaliści. Powitał ich las uniesionych rąk i ogromny entuzjazm zgromadzonej publiki. Koncert był dla mnie bardzo specyficzny (w pozytywnym znaczeniu tego słowa), miał wyjątkową hip-hopową energię i to nie taką, jaką obecnie oferują nam domorośli hip-hopowcy z rodzimego rynku muzycznego. Zapachniało amerykańskim przedmieściem, kołysało nami na wszystkie strony i wprawiało w zdumienie niemal co chwilę. Kokietka Yarah Bravo utrzymywała świetny kontakt z publicznością przez cały koncert, a wraz z nieoszczędzającym się Blu Rum’em pełniła rolę gospodarza wieczoru. Tej nocy mieliśmy wszystko: niewiarygodne popisy DJ-skie, numery z udziałem słuchaczy, krótkie pogawędki, a nawet mały kurs języka polskiego (Yarah już chyba na zawsze zapamięta słowo ‘wolność’). Jeżeli LP „Children Of Possibility” wprawił kogoś w zachwyt, to na koncercie osiągnąłby już stan nirvany. Płyta niewiarygodnie prezentuje się na żywo (przedtem miałem do niej drobne ‘ale’). Cudowne jest także to, że mimo, że z rapem jestem nieco na bakier, to tej nocy bawiłem się wyśmienicie i czuję się wręcz jak ktoś nawrócony.
Gdy nadchodził czas pożegnania największa oklaski otrzymali Yarah Bravo (bądź co bądź to panowie zdominowali publiczność) oraz DJ Woody – bohater tego występu. Co jakiś czas (kiedy wokaliści łapali oddech lub też regenerowali siły) umilał nam czas swoimi popisowymi solówkami, w trakcie których niewiarygodnie ‘znęcał się’ nad winylami. Facet sprawia wrażenie jakby urodził się za stołem DJ-skim. To właśnie on sam pozostał na scenie i zorganizował dla zgromadzonych małe after-party, na którym nie brakowało kolejnych brawurowych wyczynów. Występ dobiegł końca, a ja doszedłem do magicznego wniosku, że kolejny raz gwiazdy z Ninja Tune dały wyśmienity show i że ustawiły sobie bardzo wysoki poziom widowiska poniżej którego nikt nie odważy się zejść.
Spontaniczność, gorąca, luźna atmosfera, zero konfekcji, naturalność, profesjonalizm – tak właśnie prezentują się występy Dja Vadima i spółki. Tej nocy cała piątka wycisnęła ze mnie (i nie tylko) więcej niż jakikolwiek trener na siłowni. Następnego dnia nogi miałem po prostu do wymiany. Dzięki One Self Katowice po raz kolejny zajaśniały na koncertowej mapie Polski, zaś sam jazzclub stał się miejscem gwarantującym wyborną zabawę.
5 gwiazdek w sześciostopniowej skali.
Rafał Maćkowski (el.greco)