„Nouvelle Vague” to nie tylko nazwa francuskiej grupy, ale przede wszystkim określenie na „nową falę”, która jest ruchem ogólno-artystycznym. To w takiej konwencji, głównie muzycy i reżyserzy postanowili odkryć na nowo to, co dawno zapomniane – przeboje, brzmienia, filmy. W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku francuscy filmowcy czerpali niesamowitą frajdę z odnajdywania starych filmów amerykańskich klasy „B” i kręceniem ich od nowa – z młodymi aktorami, we współczesnym otoczeniu. Z podobnym założeniem na scenę muzyczną wkroczyli Marc Collin i Olivier Libaux, którzy postanowili odgrzebać stare, różnorodne przeboje i umieścić je we w miarę nowym kontekście. Pracowali z młodymi wokalistkami, nie znającymi oryginalnych wersji piosenek, re-komponowali utwory i obracali nimi w kręgach bossa nowy, jazzu i lekko cukierkowatego popu z minionych „szalonych” lat. Z tego obracania póki co powstały dwa albumy – „Nouvelle Vague” z 2004 roku i całkiem świeże – „Band a Parte” (2006).
Covery mają to do siebie, że dość często tworzą coś z niczego. Z drugiej strony często bywają absolutnie niezjadliwe. To, co prezentuje Nouvelle Vague na swoim pierwszym albumie trudno zaliczyć dobitnie do którejś z grup. Wydawnictwo to faktycznie aż ocieka od ciepłych rytmów argentyńskich, przyjemnie krąży na orbicie subtelnego jazzu i intryguje lekkimi, francuskimi wokalami. Cóż jednak ponadto? Ano niewiele. Słuchając albumu kilka razy doszłam do smutnego wniosku, że poczynania Nouvelle mnie niebywale nużą. Znajdziemy tu covery Depeche Mode, The Clash, The Sisters of Mercy, Dead Kennedys… a jednak wszystko dokumentnie wymieszane i zagotowane w jednym sosie staje się masą na dłuższa metę wręcz męczącą. Jedynym utworem wyróżniającym się znacząco ze spokojnej magmy jest „Too drunk to fuck” – przede wszystkim dlatego, że oryginalny utwór i tekst same się bronią, a po drugie ze względu na nowe, bardzo aktorskie podejście wokalistki do jego wykonania.
Żeby wyrazić się jasno. Debiutancki krążek Nouvelle Vague tworzy sympatyczny, spokojny podkład, utrzymany w jednorodnej stylistyce, co działa znacząco na plus grupy. Nie można zarzucić francuzom braku umiejętności, wciąż jednak pozostają oni raczej w kręgu odtwórców, niż postępowych twórców. Jeżeli zatem oczekujecie ciekawych „zwrotów akcji” w stylu Pink Martini, to po „Nouvelle Vague” nie sięgajcie. Przyjemna muzyka, ale fajerwerków brak.
Jadwiga Marchwica