Od jakiegoś czasu mamy do czynienia z prawdziwym festiwalem piosenki zaangażowanej. Björk chce niepodległości dla Tybetu, Thievery Corporation i Massive Attack jako prezydenta USA chętnie widzieliby każdego byle nie George’a W. Busha, a Thom Yorke walczy w obronie środowiska. W tym nurcie funkcjonuje również Nitin Sawhney, który w bardziej osobisty i stonowany sposób wielokrotnie opisywał życie na Wyspach oczami imigranta. Po wielu latach jego drugi dom, Londyn, „wchłonął” go na tyle, że muzyk poczuł się integralnym elementem wielokulturowej mozaiki, jaką tworzy stolica Wlk. Brytanii. Płyta zadedykowana miastu ma być pełna przemyśleń na jego temat i zapisków – krótkich historii z jego życia.
Zamachy w Londynie z 7. lipca 2005 roku oraz zabójstwo Jean’a Charlesa de Menezesa – świadkiem tych tragicznych wydarzeń był przyjaciel Nitina, piosenkarz Natty. Stały się one bodźcem do napisania piosenki i refleksji, po której muzycy doszli do wniosku, że „bicie serca Londynu zmieniło się”. I tym muzycznym zapisem akcji serca miasta jest ósma już płyta Sawhney’a, bez wątpienia jednego z najważniejszych przedstawicieli tzw. Asian Underground. Utalentowany kompozytor i wyśmienity producent na przestrzeni albumów dorobił się własnego brzmienia, w którym brzmienia wschodnie zyskują elektroniczną oprawę. Każdy materiał dobierany był w oparciu o jedyny w swoim rodzaju klucz i opatrzony był szczególnym kontekstem. To, w połączeniu z szeregiem kolaboracji, składa się na w miarę kompletny opis znaków szczególnych Sawhney’a. Jednak mniej przyjemną dla odbiorców regułą jego twórczości jest lekki spadek formy po wyśmienitym „Prophesy”. Kolejne albumy w porównaniu ze swoimi poprzednikami już tak nie zaskakują i nie oczarowują. „London Undersound” to po części kolejny odcinek przygody Sawhney’a z muzyką i jej logiczny ciąg dalszy.
To, co zasługuje na podziw, to przede wszystkim ogromny talent Nitina w dobieraniu swoich współpracowników, którzy stworzyli niecodzienną mieszankę osobowości, kultur i muzycznych gatunków. Z jednej strony słyszymy takie tuzy jak Imogen Heap czy Paul McCartney a z drugiej mniej popularnych wykonawców jak Tina Grace czy Aruba Red. Wszyscy bez wyjątku dobrze prezentują się w nastrojowej azjatyckiej ototczce, niektóre z utworów to prawdziwe perełki. Moją uwagę przykuły przede wszystkim dwie kolaboracje z wokalistkami. „Bring It Home” to jazda obowiązkowa dla fanów Imogen Heap, której udało się przemycić sporo swojego stylu, zaś „Distant Dreams” z udziałem Roxanne Tataei okazała się nietuzinkową, lekko jazzującą kompozycją. Jak na tak skondensowany album (17 utworów w niespełna 3 kwadranse) z nowej propozycji Sawhney’a da się sporo wykrzesać, mimo braku zmian w stylu czy sposobie grania. Bardzo przyjemna elektronika wkraczająca na obszary popu i wschodnie brzmienia to stały punkt w muzycznym menu Nitina. Tak jak w przypadku „Philtre” materiał urzeka bardziej nastrojem i rzetelnym podejściem niż nowatorskim spojrzeniem.
// <![CDATA[//
// <![CDATA[// Właśnie w tym momencie należy wspomnieć o poważnym mankamencie „London Undersound”. Zamierzeniem Nitina było stworzenie obrazu zmieniającego się po tragicznych wydarzeniach Londynu, a w rzeczywistości album nie różni się niczym szczególnym od poprzednich płyt. Jeżeli jest to opis miasta, to bardzo jednostronny i nie na tyle „miejski” jakbym tego oczekiwał. Gdyby nie tytuł płyty i piosenka otwierająca stawkę, nie wyłapałbym nic bezpośrednio nawiązującego do wydarzeń z 2005 roku. Prawda jest taka, że „London Undersound” jest głosem dosyć zachowawczym i nie oddaje w pełni kolorytu miasta. Nie rozliczałbym Sawhneya w taki sposób, gdyby nie zapowiadał swoistego manifestu czy też kroniki miejskiej. Jednak w obliczu materiałów promocyjnych mam takie prawo.
Ósmy krążek w karierze Sawhney’a to emocjonalny i jak zwykle stylowy materiał, którego momentami słucha się z niekłamaną przyjemnością. Jednak w kontekście zamierzeń artysty płyta trochę rozczarowuje. Przede wszystkim tym, że nie wyróżnia się czymś szczególnym od swoich poprzedniczek. Jak na ofertę wydawniczą tego roku „London Undersound” to materiał dobry, jak na twórcę takich numerów jak „Homelands” po prostu przyzwoity.
Rafał Maćkowski