Nikt w Polsce nie gra tak, jak my – te słowa, jeden z muzyków MorF, odpowiedzialny za elektroniczne efekty Jakub Łuka, wypowiedział w trakcie rozmowy nad kawą, kiedy podarował mi pierwsze wydawnictwo swojego projektu. Zapadły mi w pamięć, bo – choć może rzucone mimochodem – stwierdzenie to jest bardzo odważne i konkretne. Nie ukrywam, że pod tym kątem – ale nie tylko – przesłuchiwałam „siedem ciekłych form”. I na ten moment mogę spokojnie stwierdzić: coś w tym jest.
Jeśli zagłębić się w konstrukcję, jeśli analizować poszczególne partie instrumentalne i ich rolę w utworach, to muzykę MorF można określić dość wyświechtanymi i niewątpliwie nadużywanymi, ale trafnymi słowami – eksperymentalna i improwizowana. Trudno bowiem doszukiwać się w tych kompozycjach jakichś przemyślanych i logicznych następstw, przypominają one raczej swobodną twórczość, zbitkę pomysłów, które kreują się w twórczej atmosferze wytwarzającej się zwykle wśród grających wspólnie muzyków. Różnorodność tego wszystkiego narzuca skład instrumentalny – syntezatory, laptop i gitara kontra, z pozoru subtelne, saksofon, klarnet i głos.
Łuka za pomocą swojego komputera i pozostałych sprzętów elektronicznych wytwarza gęstą masę brzmieniową, zawiesiste struktury rytmiczne, trochę atawistyczne, trochę psychodeliczne. To stężały fundament do swobodnego prowadzenia swoich improwizacji przez Michała Sosnę na instrumentach dętych. Te z kolei tylko z rzadka przypominają w brzmieniu swą pierwotną formę i zastosowanie. Sosna bezlitośnie wyciska z saksofonu krzyk, rozdziera jego dźwięk w często histeryczne stany przebijające się wprost pod korę mózgu.
A co z tą unikatowością i wyjątkowością muzyki MorF? Na początku recenzji napisałam, że jest w tym tak zwane coś. Przyszedł więc czas na kilka słów wyjaśnień. Podobne połączenia – ostrej, yassowej improwizacji na saksofonach, trąbkach czy klarnetach z elektroniką nie jest nowe i MorF nie są pierwszymi, którzy na taki pomysł wpadli. Nie ukrywam też, że eksperymentów, katowania instrumentu żywego w szalonej improwizacji, nasłuchałam się już naprawdę sporo. Są na „7 liquid ForMs” momenty, kiedy „ForMy” wzięły górę nad treścią, niepotrzebnie męcząc słuchacza. Więc może narażę się Michałowi, ale szczerość krytyka wobec czytelnika zmusza mnie do powiedzenia, że ten saksofon i klarnet czasem mi po prostu przeszkadzają. Szkoda, że skład nie praktykuje pomysłu z początku płyty – gdy instrument żywy i elektroniczny przerzucają między sobą temat melodyczny, wykazując pewien rodzaj współpracy. Wypada to dużo lepiej niż libertyńska improwizacja.
Z drugiej strony mamy fragmenty gdy ta ciemna, głęboka barwa elektroniki wsysa w siebie instrument i MorF aranżuje klimat tajemnicy, przerażenia, transowego wręcz mistycyzmu. To są właśnie te chwile, w których duet wyróżnia się ponad masę podobnych projektów na polskiej scenie. Tak rzeczywiście nikt nie gra i tego chciałabym posłuchać więcej. Więc jeśli krytyka ma być konstruktywna, a jestem w niemal stu procentach przekonana, że moja recenzja trafi do muzyków, mam mały skromny apel: sugeruję tę drogę.
„7 liquid ForMs” to dobry start i miejmy nadzieję, że jedna z wielu dobrych czy bardzo dobrych płyt jakie przed sobą mają MorF. Szczególnie, że teraz – w powiększonym o jednego zdolnego muzyka składzie – mogą zagrać więcej i mocniej. Warto mieć krążek na półce i trochę sobie nim od czasu do czasu przeorać psychikę 🙂
Kaśka Paluch