Na pewnej imprezie w Greenwich dwóch braci-muzyków poznało pewną interesującą dziewczynę o interesującym głosie. W pewnym momencie cała trójka stwierdziła, że można by nawiązać rodzaj pewnej współpracy o nietuzinkowych efektach muzycznych. Jak to zwykle bywa – z mgły wyłania się w końcu jakiś konkretny kształt. Mówi się, że połączyła ich wzajemna pasja komponowania, pisania piosenek, miłość do soundtracków i marihuany. Jak podkreśla jeden z braci – niekoniecznie odbyło się to w tej kolejności, ale ogólnie – powiedzmy, że tak to wyglądało.
Trio zawarło zatem w swoje ramy braci: Paula i Rossa Godfrey’a oraz wokalistkę Skye Edwards. Samą nazwę wymyślił Paul, łącząc slangowe określenie na marihuanę – ang. cheeba – z przedrostkiem mor. Nie pytajcie dlaczego, po prostu tak wyszło. Jak twierdzi Paul – z połączenia takiego utworzyła się nazwa interesująca, nieco egzotyczna i bardzo medialna. Z określeniem stylu muzycznego, jakim raczkujący zespół mial się posługiwać, tak sami zainteresowani, jak i krytycy mieli przez pewien czas dość spory problem. Dziś Morcheebę wkładamy do jakże sympatycznej szufladki „Dub-soul-trip-rock-meditation-trance-pop”.
Z chmury słodkawego dymu i planów wyłonił się pod koniec 1995 roku pierwszy singiel – „Trigger Hippie”. Za swój chill-outowy spokój, niemalże trip-hopowe brzmienie (a na pewno takież tempo) utwór uznany został za swoisty symbol poimprezowego wytchnienia, ale co najważniejsze – stylistykę grupy podciągnięto pod brzmienia takich majorsów jak Massive Attack czy Portishead. Zaraz za singlem pognało wydanie pełnego debiutanckiego albumu – China Records wypuściło „Who Can You Trust”. Od czasu wydania przez lata do dziś, krążek uważany jest niezmiennie za jedyny tak trip-hopowy w dorobku Brytyjczyków.
Pisząc lub czytając o rozwijającej się szybko karierze „wschodzących gwiazd” trafiamy na zdania w stylu „wzięli sie do roboty”, „poczuli pęd do pracy”, „nie osiedli na laurach” i tym podobne. Morcheeba bynajmniej do tego typu zespołów/artystów nie należy. Nie znaczy to oczywiście, że muzycy postanowili zakończyć swoją muzyczną twórczość u początku drogi, ale postawili oni raczej na… życie. Jak przyznaje się bez bicia Paul „Imprezowaliśmy i piliśmy tyle, że do dziś zastanawiam się jak to się stało, że nie umarliśmy od nadmiaru dymu i procentów. Po debiucie wyimprezowaliśmy chyba całą przypisaną nam działkę zabawy”. Każda zabawa, choćby najlepsza, kiedyś w końcu się jednak nudzi i trzeba wziąć sie za coś nowego. Możliwe, że nasi bohaterowie poczuli to także w swojej muzyce. Rok 1998 przynosi świeży krążek „Big Calm”, określony jako „nocne sączenie wiskey i senne zwijanie jointów”. Lekko rozmyty, piękny głos Skye plus nieco narkotyczne brzmienie gitary okraszone elektroniką… O albumie powstało chyba tyle opinii i tyle iluzorycznych porównań, ile osób go poznało. Fakt pozostaje faktem, że drugie wydawnictwo Morcheeby podniosło im poprzeczkę dość wysoko. Jako utwór bonusowy znalazło się tu „The Music That We Hear” – czyli nowa wersja „Moog Island”, pochodzącego z krążka debiutanckiego.
Kolejny album – kolejny sukces. Tym razem jednak sukces okraszony został długimi i monotonnymi przepychankami z wytwórnią na temat „osiągniętej jakości” i „co wy chcecie zmieniać, skoro jest dobrze”. Zespół obracając się jednak nadal w towarzystwie rozrywkowo-klubowym postanowił zdecydowanie zmienić kierunek jazdy. Bardziej w stronę tanecznych początków imprez niż chill-outowych końców. I tak trio weszło w nowy wiek z krążkiem „Fragments of Freedom”, z którego chociażby „Rome Wasn’t Built In A Day” stało się na długi czas absolutnym hitem, popularnym także (a może zwłaszcza?) w komercyjnych stacjach radiowych. Paul stwierdził, że chcieli wyjść z klimatu „nocnych kołysanek” w kierunku „dziennej muzyki do życia”. Tak też zdecydowanie się stało, styl i brzmienie Morcheeby na trzecim krążku możemy uznać za drastyczną zmianę, choć niesprawiedliwe byłoby dopowiedzenie „na gorsze”. Słuchacze powoli, acz z przekonaniem oswoili się w końcu z mieszanką funku, disco, ciepłego popu i oldskoolowego hip-hopu, jaką otrzymali. Sami muzycy dali nam dwa lata na przyzwyczajenie się do ich „nowego świata”.
Rok 2002 przynosi album uznany już wtedy, ale zwłaszcza ostatnio, za szczyt rozwoju londyńczyków. Nad „Charango” pracowało już więcej artystów. Pojawili się amerykańscy raperzy Slick Rick i Pace Won, a utwór „What New York Couples Fight About” wykonał Kurt Wagner, wokalista Lambchop (pierwsze skojarzenia z muzyką country, ale także soulem są słuszne, o to też braciom Godfrey chodziło). Sam Wagner przyczynił sie też znacznie do kompozycji w sensie twórczym – Paul śmieje się, że Kurt jest jednym z tych artystów, którzy po stwierdzeniu „Trzeba tu coś zmienić” następnego dnia przychodzą z dziesięcioma wersjami danej piosenki. Wydanie „Charango” okazało się na tyle ważnym punktem, że tym razem podczas trasy koncertowej uwzględniona została także Rosja oraz Chiny.
Trasa okazała się niezwykle owocna. Nie tylko wydany został album z zapisem live z koncertu w Los Angeles („Live Sessions”, Repreise Records) ale powstały także dwie nowe piosenki – „What’s Your Name” (z gościnnym wokalem Big Daddy Kane) i „Can’t Stand It”. Utwory te stały się ostatnimi, jakie weszły w skład krążka „podsumowującego” – „Parts of The Process” – zawierającego najlepsze i najbardziej popularne utwory od czasu powstania Morcheeby. Album ten stał się zarazem i w dość specyficzny sposób symbolicznym, dzielącym karierę zespołu na dwie dość nierówne części.
Pomimo sukcesu samej trasy jak i wzrastającej popularności czwartego wydawnictwa, bracia Godfrey uznali, iż dłużej ze Skye współpracować nie potrafią. Tłumaczenia o odmiennych muzycznych ambicjach nie przekonały fanów, pomimo to Morcheeba wytrwale szukała nowej wokalistki. Sama Skye nie wydaje się być specjalnie zdruzgotana tym faktem, zwłaszcza że jej solowa kariera, którą zapoczątkowała wraz z wydanie w 2005 roku albumu „Mind How You Go”, rozwijała się intensywnie. Swoich sił w zespole spróbowała Daisy Martey, która po nagraniu z chłopcami „The Antidote” i kilku występach, a przede wszystkim – po ostrej kłótni z Godfrey’ami powróciła do swojego Noonday Underground. We wszystkich wywiadach założyciele grupy podkreślają, że nie chcą kopiować samych siebie, że chcą wciąż się zmieniać i szukać. „The Antidote” po tych wszystkich zmianach otrzymało chyba najgorsze recenzje, o jakich może pomyśleć twórczy muzyk. Podobno album ma ukazać wszystko, co inspiruje i fascynuje muzyków. Tego szerokiego spektrum w ogóle nie widać. Podobno album, dzięki zwiększeniu tempa, ma przyprawiać o szybsze bicie serca. I to się chyba udało, szkoda tylko, że dzieje się tak ze zdenerwowania, a nie ekscytacji. Podobno ma to być stara dobra Morcheeba. Nic bardziej mylnego. Tego specyficznego downtempo już nie ma. Przysłoniły go krzyczące gitary, dyskusyjny rozmach aranżacji i zwyczajna schematyczność, prostota, po prostu nuda. O ile singlowy „Wonders Never Cease” jakoś się jeszcze rozwija, to „Everybody Loves A Loser” przypomina EKG kogoś, kto właśnie umarł. Może z nudów? Gdyby Godfrey’owie się postarali, to „Living Hell” mogłoby utrzymać jako taki poziom. Nic tu nie poradzą gitary Scotta Walkersa w zamykającym zestaw „God Bless And Goodbye”.*
Po tak kiepskim czasie najgorszym co mogło się braciom przydarzyć była tragedia rodzinna – zmarł ojciec Godfrey’ów, a Paul pogrążył się na wiele miesięcy w depresji. Po dość długim czasie doszedł do wniosku, że całą niesprawiedliwość świata, cierpienie i ból, swoje wewnętrzne bitwy i monologi chce przelać na nowy album. Zamknięty w studio pracował całymi dniami, ale po krótkim czasie poprosił o pomoc Rossa i zaczął szukać odpowiednich wokalistów. Bracia podeszli do szóstego krążka jak do zupełnie nowego kontynentu – z czystymi umysłami i niemalże bez bagażu muzycznych doświadczeń poprzednich albumów. Postanowili „głęboko zanurkować” w muzyczne otchłanie, co zaowocowało szeroko dyskutowanym „Dive Deep” (2008). Wśród wokalistów pojawili się: Judie Tzuke, Thomas Dybdahl (Norwegia), raper Cool Calm Pete oraz Manda – Francuzka, która skontaktowała się z Godfrey’ami poprzez Myspace mówiąc o tym, jak to od zawsze marzyła, aby zaśpiewać z Morcheebą. Bracia twierdzą, iż najwspanialsze w pracy nad materiałem było to, że już nikt nie naciskał na „specyficzny styl”. Czując sie wolnymi, postanowili wykreować siebie na nowo. „Dive Deep” jest faktycznie dość zaskakującym albumem, który mógłby okazać się bardzo ciekawym, gdyby nie ciążąca nad nim legenda Morcheeby. Dużo tu spokojnych i przyzwoicie wyprodukowanych piosenek, które określiłbym jako downtempo(p). Jest akustycznie, gitarowo, z nienarzucającą się zbytnio elektroniką. Wszystko budzi skojarzenia z „Charango”, chociaż tamtemu krążkowi „Dive Deep” nie dorównuje. Nie tylko dlatego, że nie ma Skye (z tym się pogodziliśmy), zwłaszcza, że zaangażowanie Mandy (z którą zespół będzie koncertował) to raczej trafny wybór. Problem w tym, że momentami wieje nudą i nie jest tak przebojowo jak w przypadku wspomnianego „Charango”. Brakuje tego pazurka. Na duży plus mimo to zasługują 2 utwory instrumentalne: „Thumbnails” i „Hemphasis” – krótkie bo krótkie, ale dosyć solidnie wykonane. (…) Z „Dive Deep” dostajemy więc o wiele bardziej przemyślaną niż poprzedni krążek dawkę relaksujących i przyjemnych brzmień. Nie powalają na kolana, ale nie pozwalają też raz na zawsze skreślić Morcheeby. (RM)
Fani – i nie tylko – spokojnie czekają na więcej. Bo skoro bracia „zaczęli na nowo”, to być może doczekamy się Morcheebowego wielkiego powrotu.
Jadwiga Marchwica
Dyskografia:
Who Can You Trust? (1996)
Big Calm (1998)
Fragments of Freedom (2000)
Charango (2002)
Parts of the Process (2003) – czyli „The Best Of”
The Antidote (2005)
Dive Deep (2008)
Linki:
Myspace
Pierwsza oficjalna strona zespołu
Nowa oficjalna strona zespołu
Nieoficjalna polska strona fanów
*Cytaty recenzji pochodzą z tekstów Rafała Maćkowskiego, opublikowanych na naszym poratlu.