antidote4 słowa: „Parts of the Process” – i wszystko stało się jasne. Płytka z 2003r. będąca świetnym podsumowaniem tego, za co Morcheebę kochamy, stała się ostatnim słowem pewnego rozdziału w twórczości grupy. Nie wiedzieliśmy jednak, że kolejne parts of the process będą coraz gorsze i może dlatego liczyliśmy na sporą dawkę ciekawych dźwięków. Wyszukiwanie poważniejszych atutów nowej produkcji odmienionego zespołu może stać się bardzo czasochłonne.

Przy całej mojej sympatii do Morcheeby musze stwierdzić już na wstępie, że do „The Antidote” wracać zbyt często (jeśli nie w ogóle) nie będę, bo i nie ma za bardzo do czego. Zacznijmy od kwestii podstawowej, czyli zmian personalnych. Przed mikrofonem nie stoi już Skye Edwards, która opuściła zespół na rzecz solowych poczynań. Zrobiła to chyba w najlepszym momencie. Jej miejsce zajmuje niejaka Daisy Martey, wdowa po grupie Noonday Underground. Nie byłem w jakikolwiek sposób uprzedzony do owej pani i postanowiłem ocenić jej postać, nie spoglądając wstecz. Niestety i to nie zdało się na zbyt wiele – jej wokal, któremu szczypty profesjonalizmu i pewnego obycia odmówić nie można, jest dosyć sporą pomyłką. Najzabawniejsze, że sami bracia Godfrey są co najmniej urzeczeni głosem Daisy. Koń trojański na własnym pokładzie i to na własne życzenie? Taktyka tak samo ryzykowna, co nieprzynosząca zadowalających efektów.

Ale panom Godfrey należy się osobna reprymenda. Otóż odkąd świat poznał brzmienia „Big Calm”, właśnie ta płyta stała się wyznacznikiem nowej jakości i uczyniła z Morcheeby grupę ‘jakąś’, która posiada szczególny jak linie papilarne styl kompozycji. Potem bywało różnie, eksperymentalnie, ale bądź co bądź zawsze byliśmy w stanie wybaczyć Morcheebie jakieś niepotrzebne wydziwianie i potknięcia. Tym razem uzyskany efekt wymaga od nas zbyt wiele tolerancji. Wydając „The Antidote”, panowie wysyłają moj entuzjazm na wyspy Bahama. Mam nadzieję, że jakaś dobra (wystarczy dobra) płyta mi go przywróci. Podobno album ma ukazać wszystko, co inspiruje i fascynuje muzyków. Tego szerokiego spektrum w ogóle nie widać. Podobno album, dzięki zwiększeniu tempa, ma przyprawiać o szybsze bicie serca. I to się chyba udało, szkoda tylko, że dzieje się tak ze zdenerwowania, a nie ekscytacji. Podobno ma to być stara dobra Morcheeba. Nic bardziej mylnego. Tego specyficznego downtempo już nie ma. Przysłoniły go krzyczące gitary, dyskusyjny rozmach aranżacji i zwyczajna schematyczność, prostota, po prostu nuda. O ile singlowy „Wonders Never Cease” jakoś się jeszcze rozwija, to „Everybody Loves A Loser” przypomina EKG kogoś, kto właśnie umarł. Może z nudów? Gdyby Godfrey’owie się postarali, to „Living Hell” mogłoby utrzymać jako taki poziom. Nic tu nie poradzą gitary Scotta Walkersa w zamykającym zestaw „God Bless And Goodbye”. Mizeria.

Morcheeba z odzysku to nie ten sam zespół. Tu nie chodzi o to, żeby skład grał w kółko to, co nam się wcześniej podobało. Chodzi o to, by zespół stale się rozwijał i podążał w jakaś konkretną stronę. Tymczasem „The Antidote” jest dziwnym zwrotem w stronę ni to popu, ni to rocka. Jego wadą nie jest, że nie jest tak dobre, jak jego poprzednicy. Nie można mu wybaczyć jednak tego, że niestety nie jest albumem na miarę Morcheeby. To słabo doprawiona, co najwyżej letnia mieszanka niezasługujacą na to, by zwrócić na nią uwagę. A szkoda…

Paradoksalnie, żeby zatrzeć nieprzyjemne wrażenie po nowej płycie grupy, trzeba zażyć jakieś zupełnie inne antidotum. Może „Big Calm”, rocznik ’98?

Rafał Maćkowski (el.greco)