unicodeCiężko pisać o Miloopie, nie kryjąc ogromnego uznania dla muzyki tej wrocławskiej grupy i dumy, która nas wszystkich rozpiera. Nie mam zamiaru więc przełamywać tej serii laurek wysyłanych pod adresem zespołu. Zresztą, nawet gdybym się uparł, to „Unicode” nie daje mi praktycznie żadnych powodów, aby się na to wysilać.

Po tak udanym – mało powiedziane – niemal idealnym debiucie wydawniczym, jakim jest „Nutrition Facts” z 2005 roku, po prostu nie wypada nagrać płyty słabej. Takiej ewentualności w przypadku tego live drum’n’bass collective (członkowie Miloopy zwykli tak o sobie mówić) w ogóle nie brałem pod uwagę. Pytanie, jakie sobie zadawałem przed wysłuchaniem „Unicode”, nie brzmiało, czy będzie to płyta dobra, ale czy będzie w stanie konkurować ze swoją zacną poprzedniczką. Okazało się, że wprawiony w koncertowaniu, uznany za nadzieję polskich 'dramów’ zespół potrafi kontynuować raz obraną drogę bez kalkowania pomysłów i powielania schematów.

Postacią, o której nie sposób nie wspomnieć przy okazji omawiania nowego brzmienia Miloopy, jest szwajcarski producent Roli Mosimann (jak można wyczytać z materiałów promocyjnych współpracownik takich tuzów jak Björk, Faith No More, Smashing Pumpkins czy New Order). Zapowiadał on pewną zmianę brzmień na przekór trendom w elektronice. Zamarzyła mu się płyta, która przy całej swojej świeżości będzie się opierać przede wszystkim na 'żywych’ instrumentach. Dzięki temu przez „Unicode” przewijają się brzmienia akustyczne, elektryczne pianino, smyczki a nawet didgeridoo.

Skoro zapowiedzi mamy już za sobą, sprawdźmy, jakie są rezultaty. Coraz bardziej rozpoznawalny styl Miloopy ostatecznie się już wyklarował, dzięki czemu możemy cieszyć ucho przyjemnym, lekko jazzującym drum’n’bassem. Żywiołowość, świetnie wyprodukowane beaty i dobrane partie muzyczne, d’n’b, który nie tylko zachęca do potupania na parkiecie, ale również do błogiego rozbujania. To wszystko spiętrza się w falę, na której spokojne surfuje wokal Natalii – kolejny niezawodny stały punkt programu. Jej kojąca soulowa barwa nie straciła swojego uroku od czasu „Nutrition Facts”. Poszczególne utwory nie są już tak wielkim zaskoczeniem, jakie wywołał pierwszy krążek, może mniej tu prawdziwych przebojów, ale nietrudno o znalezienie świetnych melodii i przyjemnych podkładów. Naprawdę sporo się tutaj dzieje. I to nie tylko na rozciągłości całego albumu, ale również w poszczególnych kompozycjach. „Fix Me Up” jest lekko niepokojące, „Flashback” obdarzony został porządnym pazurem, zaś w „Shopping Mall Soldiers” wkrada się rozkołysany dub. Z kolei singlowy „Come and Get Me” to prawdziwa miłość od pierwszego usłyszenia – bez wątpienia jedna z lepszych piosenek w dorobku grupy.

Miloopa nie próżnuje. Jej „Unicode” to niezbity dowód na to, że fundowana przez nią muzyka to producencka liga mistrzów. Ze względu na bardziej klasyczną odsłonę drum’n’bassowych brzmień możemy się spodziewać, że nowa propozycja wrocławian, mimo iż nie jest tak olśniewająca jak debiut, może się okazać bardziej uniwersalna. To miłe, że grasujący tu i ówdzie tzw. syndrom drugiej płyty nie zdołał dopaść Miloopy.

Rafał Maćkowski