Jaką cenę płacimy za niewiarygodny wysyp płyt artystów z elektronicznego światka w zeszłym roku? Naprawdę sporą posuchą w obecnym. Matthew Herbert, na przekór temu, że w zeszłym roku wspominaliśmy o nim przy okazji dwóch płyt, postanowił ten okres nieco przełamać swoją kolejną, bardzo wiosenną i świeżą propozycją.
Matthew uprzedzał, że wraz z tym albumem chce powrócić do bardziej piosenkowej formuły, do „przyjemnych melodii i klasycznej harmonii”. Ja właśnie w takiej rozmarzonej i przystępnej konwencji Matthew lubię najbardziej. Na okładce 37 obiektów, których odgłosy wykorzystano do zrobienia sampli – już zapowiada się bogactwo dźwięków i aranżacji i tak w rzeczywistości jest. Do muzycznego świata Matthew dołączają się także głosy (niezawodna Dani Siciliano, ale także Dave Okum i Neil Thomas). I tym sposobem otrzymujemy świetnie pasującą do tego, co dzieje się za oknami (wiosna, wiosna, wiosna) płytkę.
Pierwsze spostrzeżenie wiąże się z bogactwem klimatów na „Scale”. Automatycznie nasuwają się skojarzenia z piosenkowością i rozmarzeniem „Bolidy Functions”, której pozycja nie zostaje jednak naruszona. „Scale” ma jeszcze to coś, te orkiestrowe niemal podkłady, które czynią ją z jednej strony bardzo klasyczną, z drugiej (po okraszeniu odpowiednimi podkładami) bardzo przebojową. W sumie jestem dosyć zaskoczony, że taki popowy (bez złych skojarzeń) potencjał w Matthew drzemie. Ale to właśnie sprawia, że płyty słucha się bardzo przyjemnie, bez dodatkowego wytężania i jakichkolwiek wysiłków. „Scale” to płyta w starym dobrym stylu: „Something isn’t Right” brzmi jak współczesne Earth, Wind & Fire; zaś smyczki w wielu utworach, jak i całe „We’re In Love” to powrót do świata czarno-białych romansów. Do tego przypięta rzecz jasna metka „Herbert”, czyli mnóstwo sampli, clicków i drobnych improwizacji.
Herbert nie byłby Herbertem, gdyby i tutaj nie poeksperymentował. Dlatego na płycie znalazło się miejsce na „Just Once”. Nie wiem, czy pamiętacie, ale swego czasu !K7 udostępniło specjalną linię, na którą można było zadzwonić i pozostawić dla Matthew dowolnie wydany przez siebie dźwięk :). To właśnie te wszelkiego rodzaju odgłosy upakowano w jedno miejsce, dodano wokal Dani i partie skrzypiec, przez co nawet ten ‘odskok’ jakoś szczególnie nie razi.
„Scale” nijak się ma do swojej poprzedniczki – „Plat du jour”, na której mogliśmy posłuchać ludzi wcinających jabłka albo odgłosy gotujących się kurczaków (wszystko to należy raczej mierzyć w kategorii eksperymentu). Nowa płyta nasuwa za to skojarzenia z „Ruby Blue” – kolaboracją z Roisin Murphy. Tam jednak był pazur Roisin, tu raczej delikatność Dani; tam mnóstwo ‘terkoczącej’ elektroniki, tu sporo klasycznych (jak na Matthew oczywiście) aranżacji; tam było dobrze i tu też jest naprawdę nieźle. Nieźle, fajnie, dobrze, ale nic więcej, bez żadnych rewolucji. Jest za to klimatycznie, piosenkowo, z potencjałem i myślę, że na taką płytkę w 2006 znajdziemy bez problemu miejsce. Cóż więcej napisać? Do zobaczenia za rok? Chyba nawet nie, bo jeszcze w tym pojawić się ma także solowa płyta Dani Siciliano…
Rafał Maćkowski (el.greco)