ma-mezzanineKiedyś, w kręgu wtajemniczonych w trip-hopowe klimaty, padło stwierdzenie, które zapamiętałam sobie do dziś – najlepszą płytą Massive Attack jest ta, której aktualnie słucham. Mogłabym piać peany nad „100th Window”, bić pokłony przez „Blue Lines”, wzdychać namiętnie z „Protection”… jednak „Mezzanine” ma w sobie coś jeszcze, coś bardzo szczególnego.
Po pierwsze – ma „Angel”. Mroczny i porywający utwór, doceniony nie tylko przeze mnie. O jego geniuszu i popularności świadczyć mogą także miejsca na ścieżkach dźwiękowych do przeróżnych filmów i na rozmaitych składankach. W ogóle „Angel” to Massive Attack, Massive Attack to „Angel” i już. Koniec. Kropka. „Mezzanine” ma jeszcze „Intertia Creeps”, „Teardrop”, „Black milk”, ma znakomitą okładkę, jeszcze lepszą atmosferę. „Mezzanine” jest legendą – bez dyskusji. Na dodatek jest do bólu trip-hopowa. Przede wszystkim powszechna melancholia, smutek, z towarzyszeniem dub’ujących brzmień i od czasu do czasu pojedynczego uderzenia w struny gitar elektrycznych. Na to wszystko nakłada się hipnotyczny rap i… wokale.

Właśnie wokale są tu kwestią prominentną. Głos stałego towarzysza Massive Attack – Horace Andy’ego, liryczny śpiew Elizabeth Fraser (wszyscy wiedzą, że ona jest z Cocteau Twins, ale napiszę – jest z Cocteau Twins) czy Sary Jay, wlewają się w duszę jak słodka trucizna, podporządkowują sobie umysł całkowicie. Żałuję tylko, że nie usłyszymy tu Shary Nelson, bo choć bez niej chłopcy radzą sobie równie dobrze, to akcent w postaci jej głosu zapewne uczyniłby płytę jeszcze bardziej nieznośną – w absolutnie pozytywnym znaczeniu tych słów.

„Mezzanine” to album, którego można słuchać od początku do końca, od końca do początku, rano, w południe, w nocy (szczególnie!), w samotności, w towarzystwie, w pociągu, autobusie, szkole, na słuchawkach, na głośnikach – z której strony by nie podejść, będzie rewelacyjnie.

Kaśka Paluch