massivePrzeszło pięć lat, fani trip-hopowej formacji z Bristolu czekać musieli na nowy krążek Massive Attack. Warto było, oj warto… choć nie samymi zachwytami niestety należy uwieńczyć tę płytkę. Tak to już bywa, że nowe albumy zespołów porównuje się z ich wcześniejszymi osiągnięciami, a kiedy ma się tu do porównania takie dzieła sztuki jak „Mezzanine” (1998) czy „Blue Lines” (1991) to sytuacja jest dość trudna. Massive Attack przyzwyczaili nas już do bardzo wysokiego poziomu psychodelicznych dźwięków ułożonych perfekcyjnie w przyjemną całość i należy jasno powiedzieć, iż „100th Window” jest najlepszym dowodem na to, że trzymają poziom.

Bardzo celnym strzałem było moim zdaniem (choć niektórzy mają zupełnie inne przemyślenia na ten temat) wybranie wokalu Sinead O’Connor do kilku nagrań. Prawdą jest, że utwór „What you soul sings” z jej udziałem może spokojnie stawać do walki z takimi hitami jak „Angel” czy „Teardrops”. Jak nietrudno więc zauważyć pod względem klimatycznym omawiana płyta jest ściśle powiązana z poprzednim wydawnictwem zespołu, pokuszę się nawet o stwierdzenie, iż jest to pewnego rodzaju kontynuacja „Mezzanine”. Bardzo ciepłe brzmienia i melodie, wciąż jednak są to dołujące bristolowe brzmienia. Muzycy ewidentnie odchodzą od recytowania tudzież rapowania w swoich utworach na rzecz zróżnicowanego wokalu. Możemy bowiem usłyszeć tu obok głosu wspomnianej wcześniej Sinead także śpiew samego Roberta del Naja (3D) czy Horace Andy’ego.

Atmosfera albumu poprzez typowe dla Massive Attack niskie tony, raczej spokojny rytm, ilustracyjne, przestrzenne dźwięki, mało ekspresywny, matowy sposób śpiewania wokalistów i niekoniecznie optymistyczne teksty jest nieco przybijająca. Takie utwory jak „Butterfly Caughts” z wyraźnie zaznaczonym beatem (oczywiście ciężkim) to wyjątki na „100th Window”. Muzyka spokojna i mroczna. Esencja trip-hopu.

Kaśka Paluch