Głos, który jest jednym z najbardziej narkotycznych i najbardziej charakterystycznych, jakie tylko trip-hop może zaoferować słuchaczowi; głos, który pobrzmiewa na najważniejszych płytach Tricky`ego; głos, który w pewnym momencie przyćmił nawet jego właścicielkę; głos, dla którego warto zwrócić uwagę na właśnie tą płytę; głos Martiny Topley Bird. Najważniejszy i niepodważalny atut krążka będącego bardzo dojrzałym i przemyślanym debiutem, jeśli oczywiście w przypadku Martiny możemy mówić o debiucie.
„Quixotic” to podobno słowo, które wokalistka bardzo sobie upodobała. Można powiedzieć, że znaczy tyle co donkiszotowski, ale ma w sobie wiele ukrytych podtekstów. Tak samo wielowymiarowy jest sam album, do którego podszedłem z dużą niepewnością. Nie wiedziałem właściwie, czego oczekuję: Czy chciałbym usłyszeć to, co tak kocham w „Maxinquaye”, czy wolałbym dostać do rąk materiał zupełnie odcinający się od dotychczasowych muzycznych przygód wokalistki. I co? Dostałem i jedno, i drugie.
Zaczyna się od „Intro”. Rzadko zatrzymuję się przy muzycznych wprowadzeniach albo interludiach, ale w tym przypadku nie mogłem się powstrzymać. Utwór jest przepiękny, opiera się tylko na cichych, lekko sennych, ale za to niezwykle eterycznych kobiecych głosach. Idealne wprowadzenie. Single promujące „Quixotic” są dosyć rozbieżnymi kompozycjami, bowiem „Need one” jest bardzo rytmicznym, energetycznym ukłonem w stronę rocka, przywodzi na myśl stare dobre granie z kolegą Tricky`m. Takie odczucie jest jak najbardziej na miejscu – sam Adrian przykłada do niego rękę niczym anioł stróż. Pojawia się również w duecie w piosence „Ragga”. Z kolei drugi singiel zatytułowany „Soul Food” jest dla mnie kompozycją na o wiele wyższym poziomie. Bardzo klimatycznie i przyjemnie soulująca piosenka olśniewa swoim delikatnym i eleganckim wdziękiem. Żywy dowód na to, że Martina jest osobą muzycznie jak najbardziej wyzwoloną, niezależną i asertywną. Ogólnie rzecz biorąc materiał jest mocno rockowy, ale przy tym bardzo alternatywny, niespotykany. Każdy numer jest urokliwy na swój kobiecy i demoniczny sposób. Znacznie rzadziej zagląda tu stara kochana elektronika, która staje się bardzo wyzywająca, choć raczej w przebłyskach.
Dzięki „Quixotic” Martina z ogromną gracją wkupia się zarówno w środowiska jazzowe i soulowe jak i te o wiele bardziej mroczne, elektroniczne i nu-metalowe. Nie wiem, czy ktoś w stanie odebrać jej to, co udało jej się osiągnąć jednym, nastrojowym i przeszywającym albumem. Niewątpliwie jedna z bardziej interesujących pozycji minionego roku, chociaż (jak przystało na muzykę alternatywną) niesłusznie niezauważona. Robert del Naja w „Antistar” śpiewa „Yeah more sweet narcosise…”, ja krzyczę „Yeah more sweet Martina”, chociaż w zasadzie obydwa te słowa są synonimami…
Rafał Maćkowski (el.greco)