topley-bluegodRok 2008 to rok pełen zagwozdek. Przez ostatnie 5 miesięcy niewiele z nowości sprawiło, że wszyscy mogliśmy zgodnie siąść i mówić o danej płycie w samych superlatywach. Za to w przypadku materiałów, które budzą zastrzeżenia, niepewność, a nawet kontrowersje, możemy mówić o prawdziwym wysypie. Mając w perspektywie chociażby nowy album Tricky’ego, wydaje mi się, że jeszcze wiele takich pozycji przed nami. Jak w ten trend wpisuje się Martina Topley-Bird ze swoją nową płytą? „The Blue God” pewnie znowu podzieli słuchaczy. To materiał, który nie olśni każdego, ale ja postaram się Was do niego przekonać.
Biorąc pod uwagę solową aktywność Martiny, możemy stwierdzić, że była na dobrej drodze, aby przejąć pałeczkę od Portishead. Jej debiut w pojedynkę miał miejsce w 2003 roku i od tamtego czasu artystka coraz rzadziej o sobie przypominała. I kiedy już wydawało się, że Martina jest bliska popełnienia komercyjnego samobójstwa, wystartowała jej odświeżona strona internetowa, która uskuteczniała odliczanie do premiery następcy „Quixotic” – płyty, do której mam ogromny sentyment, a takich utworów jak „Soul Food” czy „Sandpaper Kisses” wciąż słucham z wypiekami na twarzy. Jak się okazuje, mimo pewnych manewrów stylistycznych, piosenki te mają godnych następców na „The Blue God”.

W jednej z recenzji, na którą trafiłem przed spisaniem własnych przemyśleń, wypomina się Martinie próbę podreperowania trip-hopu. Nie jestem pewien, czy autor takiego stwierdzenia słuchał tej samej płyty co ja. Trip-hopu jako takiego tutaj nie uświadczymy, ewentualnie możemy się pokusić o pewne konotacje z „Protection” Massive Attack, jeżeli chodzi o sam klimat. Ale to jeszcze nie to… Dlaczego? Bo za produkcję odpowiedzialny jest Brian Burton (aka Danger Mouse) z duetu Gnarls Barkley. Przyznam, że wiadomość o tym, że to właśnie on będzie w znacznej mierze odpowiadał za charakter materiału, przyjąłem z takim samym niepokojem co podekscytowaniem. Obawy okazały się jednak niepotrzebne. Owszem, Danger Mouse przemyca trochę zwariowanego brzmienia Gnarls Barkley, ale nie czyni tego w szczególnie apodyktyczny sposób. Mamy sporo brzmień downtempo, ale także klasycznych soulowych i bluesowych dźwięków, które w połączeniu dają bardzo specyficzną całość z popowym zacięciem. Bardzo cieszy mnie więc fakt, że obie indywidualności: Martina i Brian nie zastawili na siebie nawzajem sideł, a ich współpraca dała bardzo przyjemne rezultaty.

„The Blue God” jest bardziej rozliczeniowym od swojego poprzednika materiałem. Powstawał on, gdy Martina była w tym samym wieku co jej ojciec w chwili śmierci. Okoliczność niezbyt komfortowa i z pewnością skłaniająca do refleksji. I taka jest w znacznej mierze atmosfera na płycie. Nawet wokal Martiny (bezapelacyjnie jeden z najlepszych, jakie trip-hop dał światu) sprawia wrażenie bardziej stonowanego niż to było zazwyczaj. Siłą tego materiału są świetnie zaaranżowane i zaśpiewane piosenki. Nie mam żadnych wątpliwości co do wybrania mojego faworyta w tym gronie. Jest nim „Razor Tongue” zaczynający się od kilku szarpnięć gitarowych strun, a w refrenie eksplodujący od ładunku emocjonalnego. Świetnie prezentują się również singlowy „Poison”, brudny i elektroniczny „Something to Say”, jak również zagrany na bluesową nutę „April Grove”. Z kolei utrzymane w żartobliwym tonie „Da Da Da Da” utwierdza mnie w przekonaniu, że Martina z powodzeniem mogłaby odśpiewać nawet książkę telefoniczną.

Drugi solowy album Martiny to bardzo przyjemne zaskoczenie. Przy całej mojej sympatii dla twórczości Briana Burtona, cieszy mnie fakt, iż całość nie brzmi jak kolejna płyta Gnarls Barkley, ale jak przemyślany dowód na to, że Topley-Bird nie stoi w miejscu. To również kolejna płyta trip-hopowego artysty anno Domini 2008, która z trip-hopem ma niewiele wspólnego. Jednak w przeciwieństwie do innych tegorocznych premier zupełnie mi to nie przeszkadza.

Rafał Maćkowski