peszek-mariaawariaChciałabym, żeby ludzie słuchając mojej płyty, nabierali ochoty, by się kochać – mówiła najczęściej Maria Peszek w odpowiedzi na komentarze dotyczące jej nasyconych erotyką tekstów. A widzisz, a rzeczywistość jest brutalna! – że pozwolę sobie sparafrazować Agnieszkę Chylińską. Seks to ostatnia rzecz, na jaką miałabym ochotę po przesłuchaniu tej płyty.
Cały problem nie leży bowiem w samej erotyce warstwy lirycznej, ani nawet w dosłowności tekstów – raczej w ekshibicjonizmie jaki odstawia autorka „Marii Awarii” i monotonii całego krążka. Płyta jest o Marii, jej cielesnych i łóżkowych preferencjach, jej spojrzeniach na innych ludzi i ich ciałach. Po kilku kawałkach ten temat robi się najzwyczajniej w świecie nudny. Ani mnie to nie zażenowało, ani nie zbulwersowało, ani nie zawstydziło, ani tym bardziej nie podnieciło. Mnie to po prostu nie interesuje. Naprawdę nie interesuje mnie czy Maria Peszek stosuje depilację czy „zapuszcza ogrody” i czy „zbiera wzwody”. To ma zachęcić ludzi do kochania? Oczywiście można powiedzieć „nie chcesz, nie słuchaj” – ale płyt się chyba nie nagrywa i nie wydaje z ogólnopolską dystrybucją, po to, żeby ludzie ich nie słuchali.

Oczywiście nie sposób odmówić kunsztu konstrukcji tekstów (abstrahując od ich monotonii) – przestawienia semantyczne oraz momenty niepozbawione poczucia humoru, choć nieco „po chłopsku” (uśmiałam się przy fragmencie: poliż mnie, ajm polisz, możesz mnie posolić albo wy… miętolić – czyli zabawa słowno-skojarzeniowa rodem z ludowych przyśpiewek). W tej materii Peszkowa widać rzeczywiście nieźle sobie radzi. Szkoda tylko, że osiadła na tym jednym temacie, bo to bardziej mielizna niż bezpieczna przystań.

Dobrze wypada sam wokal Marii. Kiedy go słucham, z jednej strony nachodzą mnie skojarzenia ze śpiewem Stiny Nordenstam, z drugiej z melorecytacją a’la Kasia Nosowska. Generalnie jest poprawnie, przyjemnie, różnorodnie. Ale największą zaletą „Marii Awarii” jest jej warstwa stricte instrumentalna. Eklektyczne w stylistyce aranżacje, partie solowe instrumentów, brzmienie i produkcja albumu to jego najjaśniejsza strona – widać, że Andrzej Smolik wyszedł z siebie i stanął obok, żeby wszystko doprowadzić do perfekcji. Przy takich utworach, jak chociażby „Kobiety Pistolety” albo „Ładne słowa” (tło muzyczne prawie, jak w Laika) odzyskuję wiarę w możliwości polskich producentów. Akompaniament genialnie współbrzmi z barwą głosu i techniką wykonawczą Peszek, co daje zgrabny, solidny „produkt”. Pod tym względem „Maria Awaria” jest najlepszą premierą ostatnich miesięcy.

Po premierze krążka z jednej strony pojawiały się komentarze opiewające wolność artystyczną Peszek, z drugiej – krytykujące uwagi dotyczące śpiewania pod publiczkę, wywoływania skandalu dla skandalu i lepszej promocji krążka. Dyskusję nad tą kwestią pozostawiam gospodarzom talk-show, w których Maria pojawi się pewnie jeszcze nie raz. Choć fakt, faktem, że samymi tekstami płyty załatwiła sobie taką reklamę, jakiej nie wykombinowałby jej najlepszy PR’owiec – zakładając oczywiście, że rzeczywiście nie wykombinował jej PR’owiec.

Reasumując, mimo znużenia, jakie wywołują u mnie teksty kolejnych piosenek na „Marii Awarii”, polubiłam ten krążek – bo gdy przestaniemy aferować się „hujawiakami” i depilacją odkryjemy jedną z najlepszych na płaszczyźnie muzycznej polskich produkcji mijającego powoli roku. Brawa dla Smolika, dla Wróblewskiego i Korybalskiego, no i dla Marii Peszek oczywiście. W końcu to jej płyta.

Kaśka Paluch