Duet Margareds’, mówiąc mało elokwentnie, wziął mnie z zaskoczenia. Właściwie anonimowi do tej pory muzycy – Małgosia Dziemitko-Gwiazdowska (Goosia) oraz Jakub Czerwiński (Czerwony) – wyszli do słuchaczy z propozycją, która teoretycznie powinna być obowiązkowym odsłuchem każdego amatora trip-hopowego brzmienia. Czy w praktyce również tak jest? O tym się za chwilę przekonamy.
Ze strony internetowej duetu dowiadujemy się o historii dwóch osób pragnących określić uczucia i emocje przy pomocy rozchodzących się fal akustycznych, rozdzielonych Cieśniną Kaletańską i łączących na powrót swoje osobowości poprzez wspólny akt twórczy. Dość to interesujące, choć tak naprawdę – w dzisiejszej „emigracyjnej” rzeczywistości – opisuje dzień powszedni bardzo wielu Polaków. Nie zmienia to faktu, że nagrywanie płyty na odległość nie jest łatwe – ale możliwe, co widać na przykładzie Margareds’. Tym bardziej powinnam Gosi i Kubie pogratulować.
Wróćmy jednak do samej muzyki. Ta – co było do przewidzenia – prezentuje raczej tę bardziej melancholijną, smutną i ciemną stronę dźwięków. Nie bez powodów pierwsze dźwięku „Kingdom of patience” uruchomiły mi w głowie skojarzenie z George Dorn Screams – jeden z muzyków tej grupy współpracował z Margared’s w nagraniach. Choć może to czysty przypadek, bo duet ma swoją własną osobowość artystyczną. Stanowią o niej minimalistyczne elektroniczne podkłady z akcentami instrumentów akustycznych i snujący się niczym poranna mgła głos Gosi, jeden z przyjemniejszych polskich kobiecych wokali ostatnich lat. Bez irytującej fasadowości, o ciepłej i miłej dla ucha barwie, a przy tym całkiem niezłych możliwościach. Trochę tu odniesień do Anji Garbarek, a także… wokalistek irlandzkich zespołów rockowych, przy specyficznej manierze celowego „załamania” głosu. Nie brak tu potencjalnych hitów, które łatwo sobie później odtworzyć w pamięci i zanucić na spacerze, jak na przykład „In The Middle” czy głęboko liryczny „Stopover”. Generalnie zaś z całego albumu bije do nas trudny do przeoczenia spokój. To zasługa ogromnego wyrównania poszczególnych kompozycji – w tonacji i atmosferze – a przy tym pominięcia zjawiska monotonii.
Przesłuchiwanie „Kingdom of patience” nie łączyło się wprawdzie z efektem mrużenia oczu z estetycznej rozkoszy, ale było naprawdę miłym i przyjemnym doznaniem, na późną wieczorową porę i taki moment dnia, w którym umysł przechodzi w stan zawieszenia między tym, co było, a tym co będzie. Ciekawy, dobrze i mądrze zrobiony album, godny powtórnego wciśnięcia „play”.
Kaśka Paluch