Zaczynam odnosić wrażenie, że każda płyta, która powstanie pod rękami jakiegoś węgierskiego muzyka, zdobędzie moją sympatię i uznanie. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że scena węgierska – jak każda inna – nosi w sobie zapewne kilka przykładów tego, jakie płyty wydawane być nie powinny, ale… albo mam takie niesamowite szczęście, albo złych madziarskich płyt jest zbyt mało, żebym na nie trafiła – w każdym razie Lushlife Project to kolejne z moich odkryć, które zauroczyły mnie absolutnie.
„Budapest Eskimos” wydana w 2005 roku jest pierwszą długogrającą płytą autorstwa duetu Zoltán Palásti Kovács, Konrád Pilisi. Wcześniej ich produkcje mogliśmy jeszcze usłyszeć na sławnej składance „Listening Pearls” wydawanej nakładem wytwórni Mole, znanej chociażby ze sprawowania pieczy nad twórczością innego znanego muzyka z okolic Budapesztu – Yonderboia. I podobnie jak on, muzyka panów z Lushlife Project jest tym, czym rynek węgierski z całą pewnością chwalić może się w świecie. Dwanaście kompozycji z albumu jest bowiem w pełni nowoczesną elektroniką z szufladki „downtempo” na najwyższym poziomie. Automatycznie nasuwają się skojarzenia z takimi gwiazdami tego nurtu jak Tosca, Thievery Corporation czy Gotan Project… którym Lushlife Project dorównuje w każdym szczególe.
Już pierwsze dźwięki „Budapest Eskimos” przyprawiają o przysłowiowe ciarki. Tytułowy utwór, otwierający krążek, ma – oprócz klimatycznego wstępu, delikatnie wystukanego rytmu i powtarzających się fraz na klawiszu – krótki zapętlony sampel wokalu – i to jest taki szczegół, doprawiający potrawę muzyczną, który potrafi dogłębnie urzec i zachwycić… wspomnę przy tej okazji, że to taka miła maniera w nowoczesnej muzyce węgierskiej – dbałość o detale, także w doborze brzmień (zwłaszcza tych wykorzystywanych przy obróbce wokali). A diabeł tkwi w szczegółach, nieprawdaż? I choć stylistycznie Lushlife Project bliżsi są wspomnianym wyżej twórcom amerykańskim i niemieckim, skłonność do tego typu perfekcji budzi wspomnienie bristolskiej dokładności.
Płyta ewoluuje przez cały czas swojego trwania – od stricte trip-hopowo, chilloutowych klimatów, miarowo przechodzimy w atmosferę deep house’u, którego apogeum Zoltán i Konrád osiągają w „The Mushroom Man” i „Space Phone”, by na ostatnie trzy utwory krążka znów powrócić w rejony z początku albumu. Jednym słowem jasno wypracowana koncepcja albumu, bez miejsca na potknięcia czy cokolwiek, co konieczne nie jest.
Zdecydowanie jedna z najważniejszych płyt minionego roku – nie tylko dla samych Węgrów, ale w ogóle, dla całej, światowej sceny downtempo.
Kaśka Paluch