rhodes-bloomPoprzednią płytę ex-wokalistki sławetnego duetu Lamb każdy uczciwy słuchacz powinien uznać za mniejsze lub większe rozczarowanie. „Beloved One” stała się mimo to programowym albumem powstałej specjalnie przy okazji jej wydania wytwórni Infinite Bloom, a że Lou to artystka konsekwentna, to można było się spodziewać, że jej kolejne płyty będą zgodne (trzymając się już tej nomenklatury) z założeniami programowymi labelu. Tak więc ma być akustycznie, stonowanie i spokojnie. Ale wraz z nadejściem drugiej płyty niewątpliwie coś się przełamało, a sama Lou chyba dostrzegła tęsknotę fanów za starym dobrym Lamb.

Lou, opisując swój najnowszy materiał, nie ukrywa, że różnica między pierwszą i drugą płytą jest dosyć istotna. Według wokalistki jest to naturalna część każdego kreatywnego procesu. „Beloved One” to krążek na wskroś akustyczny, który wybrania się przede wszystkim dzięki wokalowi Lou, a nie dzięki aranżacjom czy melodiom. Jak już wspomniałem i tym razem większych rewolucji nie ma, ale dostrzegamy całkiem znaczący zwrot w stronę klimatów z ostatniej regularnej płyty Lamb, „Between Darkness and Wonder”, na której już słychać, że członków duetu ciągnęło w inne strony. Utwory z „Bloom” swoją strukturą, a także budowaniem dramaturgii i napięcia przywodzą na myśl takie piosenki jak „Clouds Clear” czy „Learn”.

Tak więc pora wymienić parę rzeczy na plus. Na „Bloom” żegnamy się z surową i trochę niedoszlifowaną atmosferą z poprzedniej płyty. A to za sprawą instrumentów, którym teraz pozwolono dojśc do głosu. Nie brakuje rzecz jasna gitar wszelkiego rodzaju, ale oprócz nich wyraźnie zarysowują się smyczki, keybord i łamany rytm perkusji. Taką wizytówką może być „The Say”. Pomimo, iż nie jest to najlepsza z kompozycji, to dobrze prezentuje, jak od spokojnego początku do dramatycznego finału Lou potrafi przejść z właściwym sobie wdziękiem. Poza tym „Bloom” to zbiór naprawdę pięknych, chwytających za serce melodii. „Never Loved A Man (Like You)”, „Icarus” czy utwór tytułowy to bardzo udane piosenki. Nie mówię, że cały 10-częściowy zestaw jest jednakowo ekscytujący, ale bez wątpienia druga płyta Lou ma silniejszy emocjonalnie ładunek. Nie widzę sensu w produkowaniu się na temat wokalu pani Rhodes – drżącego i delikatnego jak zawsze. W tej materii Lou pozostaje niezawodna niezależnie od tego, czy śpiewa solo, w Lamb czy z The Cinematic Orchestra.

„Bloom” jest bardzo autentyczną, osobistą i przyjemną w odbiorze płytą. To wciąż nie ten poziom, na który Rhodes wzniosła się, gdy nagrywała chociażby „Gorecki” czy „Bonfire”, ale w nowej odsłonie swoich folkowych inspiracji prezentuje się o wiele lepiej niż poprzednio. Na swojej stronie internetowej Lou Rhodes pisze, że każdy z nas 'czegoś’ poszukuje, ale ona sama jeszcz tego nie znalazła. W jej solowej karierze to się czuje, ale bez wątpienia piosenkarka wstąpiła na właściwe tory.

Rafał Maćkowski