Wiadomość o rozpadzie grupy Lamb była bez wątpienia jednym z poważniejszych ciosów informacyjnych ze światka muzycznego 2005 roku. Rzeczywiście strata to nieodżałowana, ale posunięcie chyba konieczne – zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę wnioski płynące z przekrojowej analizy wszystkich płyt z dyskografii Lamb. Skądinąd całkiem udana, ostatnia płyta nagrana wspólnie, „Between Darkness and Wonder” zdawała się już być rzeczywiście „between”- tyle, że oczekiwań Louise i Andy’ego. Dowodem słowa samej zainteresowanej: „Znalazłam się w takim punkcie swojego życia, w którym nie miałam zamiaru już dłużej walczyć” – tak więc muzycy rozszeszli się w pokoju i w swoje strony, rzucając się w pracę z autorskimi pomysłami i własnym bandem. Na płytę Hoof jeszcze czekamy, solowy projekt Lou Rhodes natomiast podziwiać możemy już dziś.
„Beloved One” jest jednocześnie premierą wydawniczą nowej wytwórni założonej przez wokalistkę – Infinite Bloom Recordings – i jeśli ma to być produkt sztandarowy dla labelu, to spodziewajmy się kolejnego Heavenly*. Już na wstępie mogę powiedzieć, że wierni fani „Cotton Wool” z dorobku Lamb odejdą z kwitkiem, za to słuchacze, którzy preferują klimaty a la „Gabriel” powinni być choć fragmentarycznie usatysfakcjonowani. Solowa płyta Lou, jest bowiem szalenie akustyczna, bardzo spokojna, wręcz minimalistyczna. Oczywistym jest, iż najmocniejsza strona każdego z utworów to wokal, czyli ten specyficzny i dramatyczny tembr, który urzekał nas na każdym krążku Lamb, niezależnie od tego czy wpleciony był akurat w dzikie jungle’owe rytmy, czy chill-outowe brzmienie. Troche gorzej wypada natomiast akompaniament. Instrumentarium ogranicza się właściwie do gitary, perkusji (choć nie zawsze), basu (też nie zawsze) skrzypiec i wiolonczeli. Jakkolwiek ostatnie dwa instrumenty pełnią rolę „drugiego tła”, tak gitara jest głównym towarzyszem głosu i… no właśnie. Nie dało się tego bardziej skomplikować? Konstrukcje niektórych utworów są tak proste jak (to zaboli) piosenki ogniskowe. Szkoda i wielki wstyd – bo jeśli podkład instrumentalny trzech z dziesięciu zawartych na albumie kompozycji, polega na rozłożeniu akordu tercjowego i „zapętleniu” go, to coś jest tu chyba nie do końca tak, jak powinno być. Spróbujcie przeskoczyć z otwierających płytę „Each Moment New” na „To Survive” (numer 9), a szczerze się rozczarujecie – bo jedyna różnica między oboma kawałkami, to przeniesienie schematu granego na gitarze o niewielki interwał w górę. Innymi słowy – chciałoby się większego zróżnicowania. Zwłaszcza, że „Fortress” jest najlepszym dowodem na to, że się da!
W kwestii zróżnicowania na całe szczęście nadrabia swoim śpiewem Lou. Jej partie są, dla odmiany, bardzo ciekawe, a dodatkowo udekorowane wspomnianą wyżej barwą głosu, sprawiają, że tęskni się trochę za takim choćby „What Sound”. Odniosłam jednak, czysto subiektywne, wrażenie, że w tej konwencji wokal Rhodes się zwyczajnie marnuje. Możnaby przytoczyć hipotetyczną sytuację współpracy Leonie Laws (Breakbeat Era) z jakimś chill-outowym mistrzem (dajmy na to Thievery Corporation) – efekt byłby na pewno intrygujący, ale zarówno Lou jak i Leonie najlepiej chyba wypadają, gdy ich śpiew jest zadziorny, dynamiczny, agresywny i oparty na mocnym, połamanym beat’cie. Szczególnie, że nowa „sytuacja” nie stworzyła okazji, do wypróbowania większej palety możliwości wokalnych Rhodes, niż mieliśmy okazję poznać w jej wcześniejszym projekcie.
Reasumując – Lou nagrała płytę zgodną ze swoim sercem i na pewno znajdzie wielu odbiorców tej, jakby nie patrzeć, dobrej muzyki. „Beloved One” jest albumem udanym, ale pozostawiającym niedosyt – zwłaszcza u tych, którym (jak mnie) cały czas do głowy wpadają swoiste flashbacki z dokonań Lamb. W każdym razie mam dziwne wrażenie, ze z romansu Lou Rhodes i jungle nic już nie będzie.
Kaśka Paluch
* Heavenly – label, który wydaje m.in. muzykę Beth Orton