lambJuż bałam się, iż rok 2003 zostawi mnie bez praktycznie żadnych wydawnictw spod znaku trip-hopu. Na szczęście jednak są twórcy, na których jak się okazuje, można liczyć. Lamb to duet, działający od 1996 roku, czyli stosunkowo długo jak na tak dosyć młody styl muzyczny w jakim się obracają. Krążek, który opisuje to specjalne wydanie wersji podstawowej, różniące się od niej praktycznie tylko trzema dodatkowymi utworami będącymi remiksami kawałków znanych nam z poprzedniego albumu („What Sound”), czyli najbardziej popularne „Heaven” i „Gabriel” – kompozycja znana chyba większości z reklamy telewizyjnej pewnego samochodu. I choć są całkiem dobre, to nie na tyle znaczące by poświęcać im więcej miejsca na opis. „Owieczka” zdobyła sympatię słuchaczy poprzez wyrafinowane połączenie delikatnego, lirycznego wokalu z drum’n’bassem. Tak się składa, że na „Between…” ślady jakiegokolwiek break beatu są znikome, tym razem na pierwszy plan wyłania się właśnie śpiew Louise Rhodes, elektronikę nieco spychając na bok, co nie znaczy, że traci ona wartość – tym razem po prostu bardziej skupiamy się na kobiecym głosie, który słyszymy. A to, co mu towarzyszy okazuje się być niezwykle zróżnicowane – od akordów gitarowych z mocnym beatem w „Sun”, przez brzmienia niewielkiego zespołu smyczkowego jak w „Learn” po ambientowy fortepian, którego dźwięk można określić już chyba tylko jako czystą, cudowną poezję („Angelica”).
Chociaż klimat budowany przez całość trwania albumu kieruje się raczej w stronę nostalgicznego, melancholijnego i onirycznego, to nie brakuje mu mocniejszych i bardziej dynamicznych akcentów. Na „Between…” możemy bowiem znaleźć zarówno kompozycje, których słuchać wypadałoby w samotności, zaciemnionym pokoju i pełnym skupieniu, jak i potencjalnych kandydatów na klubowe parkiety. Warto jednak zaznaczyć, iż Lamb nie tworzy muzyki, która momentalnie wpada w ucho i nadaje się do śpiewania pod prysznicem – przynajmniej nie od razu. Charakterystyczna dla duetu jest delikatna atonalność w partiach wokalnych (bo elektronika, choć momentami nieco „brudna” pozostaje trwałym oparciem pod improwizacje pani Louise), co sprawia, iż potrzeba dłuższej chwili na zaznajomienie się z ich muzyką, a w przypadku najnowszego krążka – nawet kilkakrotne przesłuchiwanie za każdym razem pokaże nam jakąś nową, wcześniej nie odkrytą ścieżkę.

Sami twórcy twierdzą, iż „Between…” jest najbardziej udanym i jednocześnie – najbardziej optymistycznym albumem, ze wszystkich jakie dotychczas nagrali. Już odnosząc się do samego poprzedniego „What sound” możemy spokojnie przyznać, iż tak właśnie jest. Co prawda klimat płyty jest – jak już pisałam wcześniej – bardzo tajemniczy i jednak, mimo wszystko, niespecjalnie hurraoptymistyczny, to w te refleksyjne dźwięki wpleciona jest ledwie zauważalna, ale istniejąca, radosna nutka. Najnowsze wydawnictwo Lamb nie wprowadza kolosalnych zmian i szczególnego nowatorstwa, ale zespół trzyma poziom i chwała mu za to. Niezłe zakończenie roku.

Kaśka Paluch