Podobno „Planet Luc” to najlepszy hip-hopowy album wszech czasów, jak określił go jeden z tygodników. Ja się w sumie na tym nie znam, znaczy na hip-hopie – moja wiedza w kwestii tego gatunku jest na tyle ograniczona, że nie porwę się na tak radykalne stwierdzenia. Mogę za to powiedzieć, że od momentu „dorwania” najnowszego albumu L.U.C.a naprawdę ciężko mi się z nim rozstać.
Jednak mimo całej sympatii do naszego mistrza słownych wygibasów, muszę uznać, że „Planet Luc” choć jest płytą dobrą, to nie tak wyśmienitą, jak pierwszy solowy krążek Łukasza. Choć tytułu „Haelucenogenoklektyzm – Przypowieść o Zagubieniu w Czasoprzestrzeni” nie potrafię nawet wymówić bez zająknięcia się, to gdy usłyszałam go po raz pierwszy, niebiosa nade mną otworzyły się, anioły zaśpiewały chórem „Alleluja!”, a słońce z księżycem odtańczyło kankana o północy. Podczas odsłuchiwania „Planet Luc” tylko raz odczułam równie intensywne emocje – podczas „Sen tymentów w magazynie wspomnień” i „Transplantacji biosu”.
Problem leży nie tylko w warstwie muzycznej – tu rzeczywiście bardziej hip-hopowej i bardziej w stylu „Homoxymoronomatury”, agresywnej i ostrej, tam – trip-hopowej, mrocznej, ciężkiej i lepkiej. Słuchając „Haelucenogenoklektyzmu” wiedziałam, że to bardzo osobista, czy momentami wręcz intymna w warstwie lirycznej płyta. W przypadku „Planet Luc” przekaz ma być bardziej uniwersalny, łatwiejszy do akceptacji przez ogół, a to nie do końca do mnie trafia. Nie znaczy to, że się z Luciem w jego przemyśleniach nie zgadzam, wręcz przeciwnie. Z tym, o czym opowiada na swojej nowej płycie sama stykam się codziennie i chyba nikomu, kto miał bliższy niż przeciętny kontakt z tak zwaną branżą, z tak zwanym przemysłem czy nie daj boże tak zwanym szołbiznesem, wie na czym polega problem. A jednak mnie lepiej robią teksty absurdalne, nie do końca logiczne i osadzone w rzeczywistości. Dla odmiany.
Abstrahując od tego, trzeba przyznać, że w twórczości Luca widać z krążka na krążek niesamowity progres. Nawija już tak szybko, że neurony w mózgu słuchacza dostają zadyszki od przetwarzania informacji, a do tego teatralnie moduluje głos i – achtung! – śpiewa. Całkiem nieźle swoją drogą, sugerowałabym jakiś rozwój wokalny w szerszym kontekście, może będzie szansa na Eurowizję. Jak zawsze należycie „wykorzystał” zaproszoną, niemałą grupę gości. Należycie, choć subtelnie. Nie rzucają się w oczy, zresztą – tak naprawdę żadna indywidualność się tu nie wybija, tak jakby Luc nie chciał zakłócić przekazu przerostem formy. Romans Luca z trip-hopem zdradzają jedynie podkłady – dobrze wyważone proporcje między elektroniką i żywym brzmieniem, nadają albumowi głębi i stabilności. Ponad to ogromnym plusem są synestetyczne cechy albumu, integralność muzyki z tekstem i obrazem. Dzięki temu Luc angażuje prawie wszystkie zmysły (myślę, że przy następnym albumie nadrobi kwestię smaku), choć Luc sugeruje do każdego elementu dzieła podchodzić „po kolei”. Ja, jak każdy szanujący się synestetyk, wzięłam wszystko na raz i nie żałuję 😉
„Planet Luc” to solidne, dopracowane do perfekcji i muzycznie, i koncepcyjnie wydawnictwo. Nie wiem czy to najlepsza hip-hopowa płyta wszech czasów. Na pewno jest to najlepsze polskie wydawnictwo tego roku. Bezkompromisowy, znakomicie wyprodukowany, kawał świetnej muzyki. Międzygalaktyczne dzieło.
Kaśka Paluch