klake_lost_feelingsJako że ostatnimi czasy w polskim internecie pojawiła się masa darmowej, legalnej muzyki, nawet w klimatach przeze mnie preferowanych, trudno jest znaleźć czas i przestrzeń (chociażby na dysku) do przesłuchania wszystkiego. Z pewnością tracę przez to kontakt z masą dobrych płyt, na szczęście z krążkiem Klake było inaczej – bo udało mi się zająć nim już kilkanaście godzin po premierze w Sieci. „Lost Feelings” – tytułem wprowadzenia – to mini-album osadzony mocno w tematyce zabarwionej ciemno elektroniki, downtempo, z lekkim trip-hopowym polotem. Autora płyty mogliśmy już poznać wcześniej, za sprawą płyt wydawanych nakładem jednej z najprężniej rozwijających się obecnie wytwórni muzyki niezależnej – Requiem Records. Wydał tam trzy solowe albumy i wziął udział w projektach „Sleep Well” czy „City Songs”. Ponadto znalazł się w gronie polskich chilloutowców na składance „Polskie Leniwe serwuje Novika”. Notabene, to nie jedyny akcent Noviki w twórczej karierze Klake, ale o tym za chwilę.
Bartek Ujazdowski – bo tak brzmi prawdziwe nazwisko artysty – ma ogromny talent do urzekania detalami w swojej muzyce i to właśnie ujęło mnie od pierwszych minut „Lost Feelings”. Swoją drogą nie po raz pierwszy spotykam się z taką zdolnością u absolwenta Akademii Muzycznej, zajmującego się muzyką elektroniczną. Może to jakaś specyficzna i pozytywna właściwość wykształcenia klasycznego, które pomaga w znajdowaniu odpowiednich proporcji dźwiękowych i konstrukcyjnych w utworach? To tylko dywagacje, ale całkiem prawdopodobne. A zważywszy na fakt, że Bartek związany jest z bliskim mi skądinąd instrumentem zwanym skrzypce, poziom sympatii wzrasta jeszcze bardziej.

Wracając jednak do wspomnianych wyżej detali. Muzyka Klake jest, jak określa ją zresztą sam twórca, „oszczędna w dźwięki”. Rzeczywiście utwory z „Lost Feelings” są dobrane z ogromnym poczuciem estetyki brzmienia, bardzo selektywne i przejrzyste, a jednak dalekie od minimalizmu. W efekcie mamy do czynienia z plastycznymi i atmosferycznymi kompozycjami. z nierzadko pojawiającym się wyraźniejszym beat’em. „Rise and shine” na przykład, kojarzy mi się mocno z debiutanckimi dokonaniami Blockheada (szczególnie gdy pojawia się sampel wokalny ze zmienionym formantem), inaczej już natomiast prezentuje się iście ambientowy „Traveller”. Na to muzyczne tło, nałożone są subtelne szczegóły, które nie nachalnie, ale jednak bardzo konkretnie narzucają się w uszy – ot krótka fraza na gitarze, odgłosy ruchu ulicznego, czy jeden delikatny dźwięk fletu (syrinx?) wchodzący co jakiś w „Long Way Home”. Ta łagodność w traktowaniu dostępnych środków przejawia się u Klake także przy wykorzystaniu wokali. A warto zaznaczyć, że na „Lost Feelings” Bartek wystąpił z dwoma wokalistkami – Laurą Braun i Noviką. „That’s it” i „Long Way…” to dwa najdłuższe utwory na krążku, które rozciągnęły się zapewne dlatego, iż śpiewaniu została poświęcona taka sama ilość przestrzeni, co warstwie instrumentalnej. Krótkim patriom Laury w pierwszym wymienionym kawałku, odpowiadają niczym w dialogu frazy klawiszowe. Co ciekawe, ta kompozycja zupełnie nie ma konstrukcji „piosenkowej” (zwrotka, refren, zwrotka etc.) – brzmi jak utwór instrumentalny, gdzie głos jest po prostu kolejnym instrumentem (mimo, iż żadne wokalizy to nie są, mamy tu wyraźny tekst, łącznie z zabawnym stwierdzeniem „that’s it” puentującym całość). Głos Noviki natomiast pojawia się najpierw w recytacji, by ustąpić miejsca elektronice, a później rozwinąć się w już w śpiewie i znów wymienić z resztą instrumentów. Swoją droga, nie byłabym sobą, gdybym nie doszukała się jakiejś drobnej usterki – wysłyszałam tu brzmienie dzwonów, jeśli dobrze je rozpoznaje są to dzwony rurowe (te, które Oldfield tak lubi, gwoli wyjaśnienia). W mojej osobistej, całkowicie subiektywnej i malkontenckiej opinii – nieco ta partia razi. Pewnie dlatego, że skojarzenia mam złe.

To jednak tylko drobna usterka, którą być może tylko ja, jako taką, postrzegam. Ale „Lost Feelings” ma też ogromną wadę, która rzuci się w oczy (uszy?) każdemu, kto zdecyduje się na małe rendez-vous z owym krążkiem. Mianowicie: jest absolutnie za krótki. Sześć utworów, w tym intro i outro, a cała reszta to maksymalnie trzy minuty. Kiedyś panowie ze Skalpela, tłumacząc dlaczego ich płyty zawierają około czterdziestu minut muzyki, tłumaczyli, iż „lepszy niedosyt, niż przesyt”. Rozumiem, ale kwadrans tak ciekawej i dobrej twórczości, to już czysty sadyzm po prostu. I żaden niedosyt, tylko głód. Jeśli następna płyta Klake będzie równie skromna w czasie, to jej nie przesłucham 😉

Kaśka Paluch