Zanim przystąpiłam do pisania tej recenzji, zerknęłam na swój tekst o pierwszej płycie Klake, jaką poznałam – „Lost feelings”. Pisałam ją aż trzy lata temu. Choć minęło – jak na dzisiejsze tempo życia – sporo czasu wciąż pamiętałam o twórczości Bartka Ujazdowskiego, a to świadczy przede wszystkim o tym, że musi być nieprzeciętna.
Zwłaszcza w przypadku szeroko pojętego downtempo zapisanie się w pamięci słuchacza nie jest proste. Jesteśmy zalewani całym morzem podobnych do siebie produkcji, które wolne tempo i ładna melodyka upoważnia do stosowania terminów „chillout” i „downtempo”. Wybrać coś dobrego z tej masy jest bardzo trudno. Okazuje się, że wcale daleko nie trzeba szukać, bo na własnym, polskim podwórku.
Przy recenzji „Lost feelings” wspomniałam, że Klake ma talent do uwypuklania detali. Tę cechę zachował też i na najnowszym krążku. A przy dość minimalistycznym, oszczędnym traktowaniu środków wyrazu jest to mocno widoczne i ratuje muzykę przed miałkością, pewnymi mdlącymi właściwościami. Muzyka Klake przypomina klimatem swoisty songwriting, jej główna baza to spokojnie mieniące się harmonie, rozłożone, koliście powtarzane akordy i dobudowywane do nich stopniowo nowe elementy. Do tego ekonomiczna, sucha perkusja i wokal. W tych „dobudówkach” pojawia się dosłownie kalejdoskop brzmień i dźwięków, które najczęściej pojawiają się tylko raz, zaznaczają w pamięci i znikają. W utworze tytułowym i „You” – najmocniejszym moim zdaniem na albumi – wyłapujemy krótką frazę skrzypiec, odpowiednio oczywiście „doprawionych” efektami. Jest tylko jeden dynamiczny fragment, utwór „Cigarette”, który przypomina starą Agressivę 69.
Jest w tym wszystkim jakiś skandynawski klimat. Chłód, melancholia, nawet zawiesina zmęczenia, jaką czuje się w wagonie późnowieczornego metra w wielkim mieście. Północną elektronikę czuć w brzmieniach i wspomnianym już kilka razy umiarkowaniu w doborze środków. Wokal stara się nie zaburzać delikatnych konstrukcji kompozycji, jest bardziej nuceniem niż pełnowymiarowym śpiewem. Klake ma przy tym talent do tworzenia urzekających melodii, które od razu stają się bliskie uchu i duszy.
„Chasing silence” kreuje osobistą, intymną relację między muzyką i jej odbiorcą, tak jakby Klake chciał skierować swoje utwory do konkretnie jednej osoby, najlepiej wprost na słuchawki, żeby żaden niuans nie uszedł uwadze słuchacza.
Wciąż jednak boli długość utworów Klake, żaden nie przekracza 3 minut, ledwo ich dosięga. W związku z tym nawet album z 10 krążkami jest jak mgnienie oka. Szkoda, bo przynajmniej w kilku miejscach chciałoby się rozwinięcia, jakiegoś dopowiedzenia, puenty… gdyby Klake dał sobie na to więcej czasu, pewnie było by jeszcze lepiej. Następnym razem naprawdę dotrzymam obietnicy i 20-minutowej płyty nie przesłucham! 😉
Kaśka Paluch