Pokaż mi płytę, która Cię rozbawiła, a powiem, Ci kim jesteś. Jeśli w dobry nastrój wprawia Cię magiczne schratchowanie i samplowanie wszystkiego tego, co wpadnie komuś akurat do głowy, jeśli na naszych twarzach pojawia się uśmiech odprężenia i zadowolenia, kiedy stykamy się z takim muzycznym origami, to jedno jest pewne. Sięgnięcie po „Some Of My Best Friends Are DJ’s” dla takich osób to po prostu przyjemny obowiązek.
Zacznijmy od tego, ze Kid Koala (aka Eric San) jest pół-Kanadyjczykiem, pół-Chińczykiem, który urodził się w Vancouverze. Do Ninja Tune trafił w dużej mierze dzięki Coldcout. Uwagę muzyków zwrócił tym, co potrafił wyczyniać z winylami. Potem wszystko potoczyło się lawinowo: koncerty właśnie z Coldcout, DJ-em Foodem i DJ-em Vadimem, później z Beastie Boys, oczywiście płyta dla Ninja Tune i ukrywanie się jako Lovage lub Bullfrog. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze fascynacja komiksami, bowiem stanowią one zawartość obu dotychczasowych wydawnictw Kid Koali.
Zastanawiam się, na ile na krążku mamy do czynienia z popisywaniem się i demonstrowaniem siły, a na ile z rzetelnym prezentowaniem muzyki. Oczywiście Eric bardzo gęsto wyczynia z każdym dźwiękiem (nie wyłączając chociażby kaszlu) i powala na kolana swoimi DJ-skimi umiejętnościami. Dodaje jednak do tego zbyt sporą dawkę humoru i szczyptę muzycznej sympatyczności. Zapewne przy tworzeniu krążka Kid bawił się nie gorzej niż słuchacze. Rozbija dźwięki na miazgę, bawi się nimi, a jego zamiłowanie do schratchingu zyskuje tu wymiar niemal maniakalny. Chociaż jest to oczywiście mocny atut płyty, to może też stanowić jego sporą przywarę. Jedno jest pewne, techniczny poziom, jaki osiągnął, to mistrzostwo świata. Myślę, że Kid Koala może spokojnie wykładać turnbalism na uniwersytetach.
Myślę, że porządnym balsamem dla tych, którzy czują się rozdrażnieni tym „rozcinaniem” dźwięków, może być nieźle postrzelona atmosfera albumu. Eric wnosi do Ninja Tune nową świeżość, a przy tym jest chyba jednym z najważniejszych kabareciarzy muzycznych, jacy tylko stąpali po naszej planecie. I tu w odpowiedzi może nasuwać się kolejny zarzut (choć nie dla mnie) – ta płyta jest niepoważna. Rzecz jasna kwestią indywidualną jest to, jak ją odbierzemy, ja sam jestem nieco rozdarty.
Płyta wymyka się wszelkim definicjom, muzyczka czasem jazzuje, innym razem ucieka w stronę bluesa, za jakiś czas dorywa ją konwencja hip-hopu – to się nazywa muzyczny eklektyzm. Dźwięki są po prostu pijane i zapraszają do wspólnej zabawy, taka jest po prostu szalona wyobraźnia Erica. Jest obdarzony niezwykłą inwencją i głową pełną zaskakujących pomysłów. Dla ludzi, którzy uciekają przed smutkiem lub chcą czym prędzej się od niego uwolnić nie ma lepszego osobistego psychoterapeuty. Ja natomiast, nadworny pesymista, mam nieodparte wrażenie, ze tą płytę można było zrobić inaczej. Efekt byłby na pewno ciekawszy dla osób mojego pokroju i nie stawał się z czasem płytą jedną z wielu.
Rafał Maćkowski (el.greco)