beltranCoraz rzadziej warto zwracać uwagę na produkcje wszelkiej maści z chilloutowego światka. Generalnie pomysł na każdą płytę jest podobny: nagrać muzykę przyjemną dla ucha rozplanowaną na 2-3 utwory, a pozostałe miejsce zapchać wdzięczącymi się i słodkimi kompozycjami; licytacje na słodkie, słodsze i najsłodsze. Dlatego tak wiele płyt nie spełnia moich oczekiwań i nieraz musiałem już westchnąć: ‘chillout, nie dziękuję’. Z krążkiem J. Beltrana jest na całe szczęście nieco inaczej.

Z muzyką Johna zetknąłem się przy okazji składanki z ciepłą elektroniczną muzyką, jakich mamy ostatnio na pęczki. Moją uwagę zwrócił uroczy „Kissed By The Sun”, a zainteresowanie osobą Beltrana podsyciły rekomendacje chociażby Rainera Truby czy Dj Spinna. I tak doszło do spotkania z „In Full Color”, płyty, którą jestem naprawdę zauroczony.

To, co cechuje produkcje Beltrana i jest jednocześnie jego ogromnym atutem, to niewiarygodna sympatyczność, radość grania. W przypadku „In Full Color” nie mogło być inaczej. Bardzo świeża pulsująca propozycja, której korzenie stanowią afrokubańskie i brazylijskie rytmy, zaś gałęzie sięgają współczesnej elektroniki i przemyślanego lounge’u. John zanurza dłonie w latynoskich źródłach inspiracji będących niemal jego znakiem rozpoznawczym. Jak sam przyznaje ma cygańską duszę, która każe mu nieustannie się włóczyć po wielu muzycznych kontynentach. Beltran to niewątpliwie ciekawa postać, ale jakby tego było mało wspierany jest przez wielu artystów. Usłyszymy tu między innymi głos Elsy Hedberg, prywatnie partnerki Johna. Wokalistki ‘akuratnej’ na taką płytkę.

Drugi wydany dla Ubiquity Records krążek artysty może liczyć na szerokie grono odbiorców. Z jednej strony stawia na latynoskie ‘bossanovy do poduchy’ ze snującymi się miłymi dla ucha wokalami. Z drugiej południowe brzmienia zaślubione zostają muzyce elektronicznej, która posłużyła tu chyba bardziej za narzędzie obróbkowe, ramę. Trzeba przyznać, że J. Beltran ma zacięcie hazardzisty. Jego muzyka balansuje na granicy relaksu i snu i w sumie niewiele brakuje, a nie obroniłby się przed tym syndromem chilloutowej płyty, o której wspominałem na początku. Może dlatego łatwiej mi się delektować tą produkcją na wyrywki niż pochłaniać w całości. Cudowne jest w niej to, że dawka w postaci jednego utworu jest w stanie mnie odprężyć i działa jak prawdziwy balsam.

Z drugiej strony nie popadajmy w nadmierny zachwyt, bo ma wrażenie, że muzyk ma jeszcze pare asów w rękawie, że dopiero odkrywa, jak na wiele elektronicznych sposobów można przyprawiać swoje kompozycje i wzbogacać je o przyjemny dla ucha groove. Brakuje mi też takiego hiciorskiego zacięcia a la Thievery Corporation, do których John z pewnością mierzy. Pomimo to deser z kuchni J. Beltrana smakuje wyśmienicie i aż prosi się, by delektować się nim w trakcie naszego wciąż nadąsanego lata. Propozycja Beltrana z 2004r. to muzyka naprawdę w pełnym kolorze.

Rafał Maćkowski (el.greco)