„Multpiply”. Jedno słowo, które jak mantra było i będzie powtarzane we wszystkich recenzjach czy luźnych wypowiedziach na temat Jamiego Lidella w nowym wydaniu. Nie bez kozery wiele osób dzieli twórczość jednego z ciekawszych i bardziej charyzmatycznych wokalistów brytyjskiej elektroniki na przed i po tej płycie. Niewykluczone, że gdyby nie to niecodzienne zamieszanie, jakie Jamie wywołał w Warpie właśnie tym krążkiem, nie oczekiwalibyśmy jego nowej produkcji w takim napięciu. Dziś już wszystko jest jasne: Jamie wciąż świetnie sobie radzi, ale…
Udzielanie się Jamiego w świecie muzyki (którego początek datuje się na lata 90.) przypomina trochę stopniowe podcinanie jego elektronicznego pazura. Począwszy od bezkompromisowych brzmień tworzonych z Christianem Voglem, poprzez pierwszy epizod pracy w Warpie, kończąc na jego ostatniej płycie, nie sposób nie dostrzec odchodzenia od radykalnych brzmień elektronicznych w stronę świetnych soulowych przyśpiewek. Właśnie „Multiply” stanowi przykład wymieszania soulu, funku i brzmień syntetycznych w proporcjach idealnych. Na tym jednak muzyczna droga Lidella się nie skończyła. Zabiera w nią Mocky’ego, Gonzalesa (nie po raz pierwszy) oraz producenta Justina Stanley’a po to, aby, zgodnie z tendencją, zmierzać w coraz to bardziej soulową stronę.
Rozpływanie się nad wokalem Jamiego nie ma większego sensu. Przy okazji recenzji „Multiply” pojawiały się całe plejady najważniejszych męskich głosów w świecie soulu przywoływane w dwóch celach: porównania bądź włączenia Lidella do tego zacnego grona. I właśnie kwestia wokalu to bezapelacyjnie element, który pochłania najwięcej uwagi i ułatwia odbiór materiału. Po prostu Brytyjczyk niezmiennie błyszczy. Przypatrzmy się więc muzycznemu tłu, bardziej niejednoznacznemu i być może kontrowersyjnemu.
Kiedyw trakcie odsłuchu zamknąłem oczy przy pierwszych kompozycjach, ukazał mi się Jamie w asyście chóru gospel. Mniej więcej wokół takiej stylistyki oscyluje otwarcie „Jima”. Jest bardzo soulowo i to w dosyć konserwatywnym wydaniu. Przyznam się, że takie lekko przesłodzone otwarcie może wydawać się po prostu liche. Tym bardziej, że nie do końca zachęca do zapoznania się ze znacznie lepszą dalszą częścią albumu. Przed półmetkiem artysta serwuje całkiem przyjemną balladę „All I Wanna Do”, która szykuje grunt dla wyśmienitego singla „Little Bit Of Feel Good”. Kompozycja bardzo klasyczna, ze wsparciem saksofonu i gitary z funkową manierą, ale przy tym nadzwyczaj przebojowa i ujmująca. Konkurować z nią może jedyne kolejna pozycja: „Figured Me Out”, piosenka najbardziej w deseń „Multiply”. Do tego dochodzi prawdziwa bomba energetyczna w postaci „Hurricane”. A na drugim biegunie fenomenalne zwieńczenie całości w postaci stonowanego „Rope Of Sand”. Bilans wychodzi wiec zdecydowanie na plus. Pomimo tego, że materiał z pewnością wycelowany jest w fanów retro-soulu, a tło muzyczne zdecydowanie nie przykuwa już tak uwagi swoją pionierskością, to muzyka Jamiego wciąż gwarantuje sporą przyjemność. Tym razem nie dostaniemy hitów pokroju „When I Come Back Around”, ale w ramach rekompensaty otrzymujemy historię solidnego groove’u w pigułce.
Jamie nazywany swego czasu „Prince of Warp” dziś jest bliżej Prince’a niż Warpa jak nigdy dotąd. Dopóki nie wyzbędzie się swojego najpoważniejszego atutu: nieskrępowanej swobody i radości śpiewania, którą może wyrazić dzięki swojej niesamowitej barwie, nie powinniśmy mieć problemów z odbiorem jego mniej elektronicznych produkcji. Wszak powrót do korzeni gatunku nie musi oznaczać artystycznego regresu.
Rafał Maćkowski