Zwykle w „polecanych” na stronie głównej zamieszczamy godne większej uwagi albumy nowe. „Elk” taki nie jest – ma już cztery lata – jednak zdecydowałam się na to wyróżnienie z prostego powodu. Głównym targetem tego portalu zawsze był trip-hop – a ja dawno nie słyszałam czegoś tak nasyconego trip-hopem, jak produkcja tej australijskiej wokalistki.
Kiedy tylko przez moje głośniki przewinęły się dwa pierwsze utwory „Elk” pomyślałam, że tak właśnie musiałby brzmieć romans (artystyczny oczywiście) Beth Gibbons z Anją Garbarek i Bjork. Słuchacza oczarowują partie instrumentów smyczkowych, filmowa aura, Dietrichowski dekadentyzm oraz wszechobecny klimat depresji i melancholii, podszyty psychotycznym pożądaniem. Gdy Liljestrom śpiewa So dangerous / This place inside you podświadomość brutalnie wręcz wypycha skojarzenia z bjorkowym My / Dearest / Scatterheart i na zakończenie garbarkowym If you still there / stay tuned.
O wyjątkowości brzmienia utworów Australijki przesądza obecność smyczkowego tria, na którego płaszczyźnie wytwarzają się głębokie harmonie i wzruszające linie melodyczne prowadzone z uczuciowym rozmachem, którego nie powstydziłby się sam Berlioz. Gdy całość opiera się na soczystych bębnach i subtelnej – ale słyszalnej – elektronicznej dekoracji, robi się już naprawdę bardzo bristolowo.
Nad wszystkim unosi się piękny alt samej Liljestrom, którego nienachlana barwa i bogata technika w połączeniu z osobistą liryką daje wiązkę wrażeń trafiającą w najgłębsze pokłady ludzkiej mentalności i uczuciowości, bezkompromisowo wyciągając je na powierzchnie. To bywa niebezpieczne, ale jakże ekscytujące.
Każdy z utworów – niezależnie od tego, czy jest to szeroko zaaranżowana brzmieniowo i instrumentalnie kompozycja czy minimalistyczna ballada z towarzyszeniem jedynie gitary akustycznej – sprawia wrażenie dzieła dokładnie przemyślanego i zaplanowanego, w którym proporcje odmierzone zostały z alchemiczną wręcz precyzją. Liljestrom i jej zespół nie pozostawili ani centymetra na przypadek czy błąd, wszystko zostało przez nich dokładnie i klarownie określone. A plan wykonali wzorowo, bo mimo znajomości setek płyt mniej lub bardziej trip-hopowych, „Elk” stawiam sobie w pierwszej piątce.
Z australijskim trip-hopem jest jak z australijskim winem. Niby mało znany, mało prawdopodobny i zwykle pomijany, ale gdy tylko znajdzie do nas drogę – stanie się naszym ulubionym gatunkiem.
Kaśka Paluch