Kiedy na srebrnym ekranie zobaczyłem Monę rysującą na ścianie portret i usłyszałem pierwsze dźwięki „Lovely Head” zacząłem gwizdać melodię z tego utworu na całą salę kinową; gdy zaś głównie bohaterki tańczą ze sobą, a salę po raz drugi wypełniła jedna z najpiękniejszych melodii, jakie dotąd skomponował duet Goldfrapp, męczyłem się, żeby nie rozpocząć popisywania się swoimi miernymi umiejętnościami wokalnymi i pod nosem nuciłem „Into my mouth I can’t keep it shut”. Tak, tak… „My Summer Of Love” był chyba drugim po „Dancer In The Dark” filmem, na który poszedłem właśnie ze względu na muzykę. I jak się później okazało warto było opróżnić zawartość kieszeni także dla samego obrazu.
„Lato miłości” P. Pawlikowskiego jest historią nasyconą emocjami o różnych odcieniach. Opowiada o dwóch dziewczynach: prostej i sympatycznej Monie oraz wyrafinowanej Tamsin, między którymi rodzi się swego rodzaju fascynacja na wielu płaszczyznach. Zdarzenia, raz to zabawne, raz intrygujące, zmierzają jednak w zupełnie nieoczekiwaną stronę. Ważną rolę odegra także brat Mony, Phil, który na nowo odkrył Boga i organizuje zebrania dla wiernych, choć tak naprawdę po to, by wypełnić jakąś wewnętrzną pustkę. Ta lekko rozmazana opowieść płynie niezwykle leniwie, ale przemawia do nas z całą swą tajemniczością o złudności uczuć i cienkiej granicy między miłością a grą. Tak czy inaczej film zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie i można wręcz uznać, że aż prosi się o to, by bohaterom towarzyszyły intymne i oniryczne utwory Goldfrapp.
Może troszeczkę przesadzano z obwieszczaniem wszem i wobec, że czeka nas trip-hopowa płyta z muzyką filmową, bowiem sprawa samego Willa i Alison prezentuje się tu inaczej, niż byśmy tego oczekiwali. Mamy cudne „Lovely Head” – wyjątkowy utwór-bombę, dla którego jestem w stanie zrobić naprawdę wiele, ale potem cała robota Goldfrapp sprowadza się do kilku miniatur potrzebnych do ilustracji filmu, a szkoda. Co więcej, bywa, że są to okruchy z pańskiego stołu – przearanżowane b-side’y. No i sparzyłem się, ale jak się później okazało sparzyłem się na największym atucie krążka. W rzeczywistości te wyważone, niepokojące kompozycje są w sam raz, w cale nie robią tu jedynie za przerywniki. A że krótkie… Cóż, można przecież słuchać po kilka razy ;-).
„My Summer Of Love” to jednak nie tylko Goldfrapp. Z jednej strony mamy utwory klasyczne, z drugiej mniej lub bardziej znane piosenki. Te w sumie dobre, ale na pewno nie nadzwyczajne kompozycje są niezwykle umiejętnie dobrane. Malują one piękny obraz, konkretnie intymny kobiecy portret. Zaskakujące, że te wszystkie ‘damskie’ utwory tak świetnie się komponują, że „I Go To Sleep” Pretenders’ów czy „Elephant Woman” Blonde Redhead, utwory, na które raczej nie zwróciłbym szczególnej uwagi, przy tej okazji, w zestawieniu z Goldfrapp i w kontekście całego filmu brzmią o wiele lepiej. Na osobną uwagę zasługuje rzecz jasna wielka Edith Piaf, której „La Foule” zamyka film i aż prosi się, by pofrunąć razem z nim.
Wiadomo, soundtrack rządzi się swoimi prawami i zawsze ocenia się go nieco inaczej. Tutaj nie ma chyba jednak potrzeby na jakieś specjalne zaniżanie poprzeczki, bo płyta raczej się wybrania. Jest poetycka i senna jak sam film i stanowi jego świetne dopełnienie. Zapewne spodoba się przede wszystkim tym, którzy obejrzenie filmu mają za sobą i którym rzecz jasna się spodobał. Zadaniem samego obrazu jak i płyty jest podążanie ścieżką gęstą od żarliwych emocji i przyprawienie nas o takowe. Filmowi się udało, ścieżka dźwiękowa miała z tym drobne problemy. Może pozostawiać pewien niedosyt, że dla Alison i Willa powinno się przewidzieć troszeczkę miejsca, ale może tak miało być? W swojej kategorii płyta całościowo prezentuje się naprawdę dobrze. Więcej takich filmów z takimi soundtrackami.
Rafał Maćkowski (el.greco)