Pewne jest, że gdyby Goldfrapp rozpoczęli swoją karierę w stylu „Supernature” czy nawet „Black Cherry”, nigdy nie wrzucono by ich w szufladkę „trip-hop”. Stało się jednak inaczej i debiut „Felt Mountain” niczym wisienka na torcie zdobi karierę duetu, a przy okazji stanowi osiągnięcie, którego Alison póki co nie potrafiła powtórzyć. Poza tym wątpię, czy rzeczywiście chciałaby to zrobić.
Kwalifikowanie przez rozmaite sklepy muzyczne i wydawcę płyty „Supernature” do gatunku trip-hop jest zapewne efektem przyzwyczajenia (bo przecież nie posądzę nikogo o ignorancję czy brak rozeznania w stylu/muzyce). Najnowszy, trzeci już w dorobku Goldfrapp album brzmieniem zdecydowanie zbliża się bardziej ku Kate Bush niż Beth Gibbons. Innymi słowy, mamy do czynienia z syntetycznym popem, disco i elektro, a w tej mieszance jedynym echem Bristolu jakiego na siłę możemy się doszukać jest po pierwsze głos Alison – nieco „przybrudzony” – i kilka spokojniejszych kompozycji, przy czym na uwagę zasługują z całą pewnością „Le It Take You” i „Time Out From The World”, które przypadną do gustu tym, którzy pokochali debiut Goldfrapp, a rozczarowali się ich drugim krążkiem.
I zdawać by się mogło, że w tym momencie napiszę, iż te parę wymienionych wyżej utworów ratują album przed kompletną kleską, ale… tak nie jest. Jeśli bowiem pogodzimy się już z faktem zakończenia romansu Alison z trip-hopem, możemy doszukać się w jej aktualnym stylu paru plusów. Nie da się ukryć, że tak brzmiąca płyta Goldfrapp jest dużo bardziej komercyjna i, powiedzmy, masowa (o czym świadczyć może nieprzyzwoita wręcz częstotliwość wyświetlania klipu do „Oh La La” w MTV!). To, iż z całej tej gęstej papki pop’owego szmelcu i kiczu, która przelewa się hektolitrami przez radio i telewizję, wypływa na powierzchnię, niczym boja z bagna, utworek w stylu singla promującego „Supernature” pozwala przetrwać co bardziej nerwowym słuchaczom i ochronić ich przed kompletną utratą nadziei we współczesny rynek muzyczny. Bo jeśli pop wyglądałby tak, jak prezentują się utwory Goldfrapp to ja mogłabym spędzić przy radiu więcej niż siedem minut (tyle mniej więcej trwa serwis informacyjny). Niestety jedna jaskółka jeszcze wiosny nie czyni.
Sens tej skomplikowanej dygresji jest następujący – w swojej lidze Alison jest najlepsza. Nie znaczy to, co prawda, że wybaczyłam jej porzucenie stylu z „Felt Mountain”, nie polecę też „Supernature” ortodoksyjnym wyznawcom bristol soundu. Uważam jednak, że fani syntetycznego grania znajdą w tym krążku kilka interesujących momentów. Sama konstrukcja utworów w zasadzie do szczególnie skomplikowanych nie należy, ale brzmieniowy powrót w lata 70-te i 80-te, archaiczny dźwięk syntezatorów, głęboki, chropowaty bass, a przede wszystkim wokal Alison, przetwarzany w rozmaity sposób przez elektronikę i nią samą sprawiają, że „Supernature” może się podobać, może bawić (a nawet rozśmieszać, jak w przypadku „Satin Chic” z honky-tonk’owym motywem) i jest znakomitym materiałem na występy live. Te z kolei, przy znanej charyzmie, specyficznym humorze i seksapilu pani Goldfrapp zapowiadają się szczególnie interesująco.
Kaśka Paluch