Niezwykle ciekawy duet – tajemnicza i jak twierdzą niektórzy – obscesowa Alison razem z jej zawsze ukrytym partnerem, zadebiutowali trzy lata temu z onirycznym, niezwykle spokojnym, czasem atonalnym i przede wszystkim udanym albumem „Felt Moutain” zaskarbiając sobie uznanie miłośników trip-hopowych dźwięków. Całkiem niedawno ruszyli na podbój z płytą „Black Cherry”, która zapewne nie tylko mnie zaskoczyła.
Czy stwierdzenie, iż wydaje mi się ona bardziej komercyjna od poprzedniczki będzie ubliżeniem? Myślę, że nie, bo bardziej komercyjna nie znaczy nieudana. Album jakkolwiek udany tak nieco odbiegający od schematu mistyczności jaki towarzyszył debiutowi i który tak bardzo polubiliśmy. Mamy za to sporą dawkę, a jakże, trip-hopu z dużą ilością ciepłej elektroniki i rytmu, co przypomina nieco muzykę Orbital, z którym to Alison miała wiele wspólnego. Jednak to wciąż Goldfrapp, grający świetne ballady, zabierający nas w świat marzeń, senności, z pozornie tylko słabym (raczej w pojęciu amplitudy) głosem wokalistki. O specyficznej melodyjności świadczy utwór Deep Honey, któremu nie brak zmysłowości (oj nie brak) – chwyta za serce w iście goldfrappowskim stylu, wzrusza i porusza, zapada głęboko w pamięć. Jest on jednocześnie jednym z najbardziej zbliżonych stylistycznie do pierwszego albumu, chociażby poprzez dźwięki instrumentów smyczkowych w tle, rozpoczynając w jakimś sensie stopniowo coraz większe nawiązywanie do „Felt Mountain”. Dzięki „Haify trees” czujemy się już jak w domu – tylko wpakować płytkę do przenośnego odtwarzacza i ruszyć na pokryte latem łąki.
Pod względem muzycznym nie można tej płycie niczego zarzucić. Zwykle przy tak głęboko elektronicznych wydawnictwach jest szansa na to, iż artyści przesadzą z kręceniem gałkami odpowiedzialnymi za fuzowanie (idealny przykład takiej skrajności mamy np. na płycie „Music” Madonny, z całym szacunkiem). Tu jednak nic takiego nie ma miejsca, wszystko wyważone jest idealnie i przede wszystkim perfekcyjnie nagrane. Co ważne utwory są dość zróżnicowane, płyta nie nudzi i zapewniam – nauczenie się kawałków „na pamięć” zajmuje sporo czasu. Każde przesłuchanie to coś nowego. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że parę utworów jest dobrym materiałem do tańczenia, oczywiście na jakiejś kameralnej imprezie.
Reasumując, „Black Cherry” to jedno z bardziej udanych dokonań współczesnych artystów. Miłośnicy ciemniejszej strony muzyki – możecie spokojnie sięgać po ten krążek.
Kaśka Paluch