Erik Satie chciał uczynić muzykę kolejnym meblem domowym, niczym nie wyróżniającym się elementem życia. Hasło „musique d’ameublement” stało się więc podobno punktem wyjścia do powstania ambientu – czyli muzyki otoczenia, mówiąc najogólniej.
Pochodzący z Norwegii Geir Jenssen, tworzący pod wymownym pseudonimem Biosphere, jest z pewnością jednym z najważniejszych twórców ambientu obecnych czasów. Gdy recenzowałam jego ostatni krążek „Dropsonde” nazwałam go równie dobrym, co – według mojej opinii – opus vitae Jenssena, „Substrata”. Najnowsza płyta Norwega – który tym razem podpisał się pełnym imieniem i nazwiskiem – jest jednak daleka od tak charakterystycznych dla niego zapętlonych mas brzmieniowych, pulsujących jak żywy organizm. Ale to album nie mniej żywy.
Właściwie powinnam uskutecznić konsekwentne nazywanie „Cho Oyu 8201m” albumem, a nie płytą czy krążkiem, bo jest to dzieło syntetyczne – dźwięki z niego są silnie powiązane z tekstem, jaki znajdziemy w książeczce dołączonej do płyty. A to, co wyczytamy w dzienniku podróży będzie miało silny wpływ na nasz odbiór muzyki.
Gwoli wyjaśnienia. Materiał na „Cho Oyu 8201m” Jenssen zebrał podczas wyprawy na tybetański szczyt Cho Oyu, mający ponad osiem tysięcy metrów wysokości i tę informację znajdujemy w tytule. Cała reszta, czyli wspomniany dziennik podróży, ze szczegółowym opisem kto, gdzie, dlaczego i w jaki sposób zawarta jest w również wspomnianej książeczce. Zgrywanie dźwięków z otoczenia w terminologii z branży etnomuzykologicznej profesjonalnie nazywane jest nagraniami terenowymi. Ale Jenssen poszedł nieco dalej – nie zamierzał wszak archiwizować brzmienia tybetańskiego folkloru (bo i po co?) i w ogóle niespecjalnie przejął się precyzyjnym oddaniem tego, co słyszał wędrując po górach (bo wtedy prawdopodobnie przyjemność z odbioru byłaby znikoma). Po powrocie do domu więc pociął swoje nagrania, zmiksował, dograł nieco skomponowanego przez siebie materiału (źródła podają, że to też substancja „Dropsonde”) i przedstawił nam album… niezwykły.
Siedząc ze słuchawkami na uszach (tak, by żaden najdrobniejszy dźwięk nie zginął w hałasie zewnętrznym) i mając przed oczami wyjaśnienie każdego z utworów – sytuację, w jakiej zostały nagrane jego brzmienia, informację o tym, jak czuł się Geir kiedy trzymał mikrofon i włączonego mini-disc’a – miałam wrażenie, że oglądam film, baśń, we własnej wyobraźni wspomaganej muzyką. A niejednokrotnie jest to historia przejmująca: w „Camp 3: Neighbours on Oxygen” słyszymy szybki oddech przez maski tlenowe, w których spali podróżnicy. Dzień później Jenssen doznał – z niedotlenienia – halucynacji.
Choć wielu może potraktować „Cho Oyu 8201m” jak dziwaczny eksperyment, dla mnie jest to album szalenie zajmujący. Niczym książka, którą można czytać wielokrotnie bez końca. Albo książka, której nie chcemy kończyć. Jak Jenssen to robi, że nagraniem szumu wiatru albo szmeru płachty namiotu potrafi przykuć sto procent uwagi słuchacza? Mam nadzieję, że kiedyś mi na to odpowie.
Kaśka Paluch