feistWiosenny poranek, świeżo zaparzona kawa i „Let It Die” w głośnikach – od jakiegoś czasu tak prezentuje się mój scenariusz na dobre rozpoczęcie dnia. W 2004r. Feist popełniła jeden z najbardziej kokietujących i kojących albumów, który bez udziwnień, fajerwerków i ozdobników potrafi na 40 minut potrafi przykuć uwagę i pozwolić w pełni się odprężyć.

Pod wyżej wspomnianym pseudonimem ukrywa się kanadyjska piosenkarka Leslie Feist. Przez lata obecności w świecie muzycznym dała o sobie znać dość szerokiemu gronu odbiorców. Rozpoczynała od przygód z rockiem, punkiem – wspólne występy z zespołem Placebo (żeby rozwiać wątpliwości, nie chodzi o TO Placebo), a nawet rapem. Współpracowała z takimi artystami jak Manu Chao, Peaches, Jamie Lidell czy Broken Social Scene. Jak mocno te rozmaite wpływy odcisnęły się na twórczości Feist w zasadzie ciężko powiedzieć, bowiem jej solowe poczynania pozwoliły jej na rozwinięcie skrzydeł w nieco odmiennych klimatach.

„Let It Die” to esencja kobiecej wokalistyki. Głos Feist to jedyna rola pierwszoplanowa przewidziana w tej produkcji stanowiąca jej najpoważniejszy atut. Muszę przyznać, że piosenkarka posiada barwę, która niezmiernie przypadła mi do gustu. Uzupełnieniem przestrzeni kreowanej właśnie przez głos będą najczęściej klasyczne instrumenty eksploatowane dosyć oszczędnie z nielicznymi elektronicznymi wstawkami, które nie godzą w akustyczną atmosferę krążka. Jak już wspomniałem, jest to zbiór bardzo kobiecych piosenek. Tak więc z typową dla kobiety zmiennością Feist prezentuje się w różnych rolach. Raz wodzi na pokuszenie („Leisure Suite”), by z drugiej strony wyśpiewać skoczne i lekko dziecięce „Mushaboon”; czasem oferuje nam powrót do lat 20-ych ze swoim kabaretowym „Tout Doucement”, innym razem stawia na nowoczesne, lounge’owe rozwiązanie w kojącym dla ucha „One Evening”. Gdzieś pomiędzy tym wszystkim znalazło się miejsce nawet na cover Bee Gees w fenomenalnej interpretacji Kanadyjki. Te wszystkie barwy, tonacje i wcielenia budują odprężającą popowo-folkową całość. Dla mnie „Let It Die” to także idealny kompromis pomiędzy brzmieniami alternatywnymi a tym, co niejeden z nas chciałby usłyszeć w radiu, żadnemu z singli nie można odmówić przebojowego potencjału.

Przechadzając się kiedyś przez Cieszyn, na jednej z witryn sklepowych (to była chyba jakaś cukiernia) zauważyłem zdanie brzmiące mniej więcej tak: „Szczęście nie istnieje, są za to przyjemności”. Właśnie taką drobną przyjemnością, jaką każdy z nas może sobie sprawić jest „Let It Die”. Płyta, która raczej nie podbije szturmem niczyjego serca, ale do której wraca się bardzo chętnie co jakiś czas.

Rafał Maćkowski (el.greco)