Między kolejnymi płytami Fading Colours, ukazała się solowa płyta wokalistki grupy – De Coy „Pleasure for Nothing”. Album, który Kuba Wojewódzki na łamach którejś z poczytnych gazet opisał, jako „ładny, bo na okładce pani całuje panią” (choć tak naprawdę pani całowała lustro, ale kto by się bawił szczegóły, skoro można niedokładnie, ale bardziej medialnie), okazał się – eufemistycznie rzecz ujmując – niewypałem. Trip-hopem wypranym z tripu i hopu, za to z pozostawionym miałkim chilloutem. Dobrze więc, że De Coy nie powtórzyła projektu i wróciła do pracy z zespołem. To wychodzi zdecydowanie lepiej.
„Come” reprezentuje agresywne, mroczne electro, rodem z Castle Party, do którego pasują panie i panowie w czarnych skórzanych płaszczach i z demonicznym makijażem. Dobrze będą wyglądać na tegorocznym festiwalu w Bolkowie, bo mam nadzieję, że ich tam zaproszą. Groteskowy patetyzm wokalu dla jednych będzie śmieszny, dla innych podniecający. Warstwa instrumentalna natomiast budzi skojarzenia z pierwszymi albumami Agressivy 69, co zaliczam do komplementów.
Ostra rytmika, mocne wejścia, chropowate brzmienia, śpiew alikwotowy, głębia, złożoność, demony pioruny… trzeba lubić taki klimat, żeby dostrzec sporą ilość plusów, walorów artystycznych, jakie reprezentuje „Come”. Dla mnie, jako osoby, której wychowanie muzyczne w dużej mierze opierało się na płytach Front Line Assembly, Nine Inch Nails, że o Skinny Puppy, czy Front 242 nie wspomnę, jest w muzyce Fading Colours pewne, parafrazując kreskówkową postać, hipnotyzujące piękno.
Stara dobra bezkompromisowa szkoła industrialna i gotycka stylistyka może albo zachwycić, albo odrzucić, albo też można jej w ogóle nie pojąć. Jakoś nie widzę przy tym reakcji pośrednich. Fading Colours nie doszukali się tu jakichś nowych muzycznych odkryć i myślę, że nie o to im chodziło. Powrócili po prostu w mroku swojej gotyckiej chwały – i jeśli ktoś FC lubił wcześniej, będzie tym faktem zachwycony.
W czasach, gdy czystość gatunkowa muzyki jest właściwie niespotykana, takie albumy, jak „Come” – który poza ramy swojej stylistyki raczej nie wychodzi – mogą być odświeżającym doznaniem.
Kaśka Paluch