Tajemnicza płyta, tajemniczej grupy. O Earthling wiadomo bardzo niewiele, informacje, które pojawiają się w Internecie są zdawkowe i lakoniczne, a w dodatku niekompletne i często rozbieżne (więc suma summarum trzeba z nich wyciągać swoistą średnią). Jednak co do tego, że są to Bristolczycy nie mamy żadnych wątpliwości, po usłyszeniu chociażby jednego ich utworu – każdy dźwięk kompozycji Earthling przesiąknięty jest trip-hopem tak bardzo, że aż nim ocieka.
Patrząc na rok wydania „Humandust” (2004) można by nieopatrznie popaść w euforię związaną z myślą, iż „trip-hop’s really not dead”, bo ktoś jeszcze w dzisiejszych czasach potrafił nagrać płytę w tym klimacie i żadnym innym. To niestety niepoprawny optymizm. Materiał z omawianego krążka pochodzi tak naprawdę z okolic roku 1997, a więc – jak nietrudno wywnioskować – ze złotego momentu w historii muzyki dla bristolskich dźwięków. Jakimś cudem kawałki Earthling przeleżały tyle lat nietknięte, aż w końcu ktoś zgarnął z taśm kurz i postanowił je wydać – tym zajęło się Discograph, udostępniając nam krążek w specyficznym digipacku (dość ascetycznym), ale za to posiadającym nieprzeciętnie zredagowaną książeczkę z tekstami i ciekawą (a raczej ciekawie opowiedzianą) historią.
Na początku napisałam, że „Humandust” ocieka trip-hopem. Dokładnie tak jest, ponieważ w każdym z jedenastu kawałków płyty mamy równie sporą ilość „tripu” jak i „hopu”. W tym momencie jestem skłonna zgodzić się ze słowami dziennikarzy „Machiny” definiującymi trip-hop jako „hip-hop na kwasie” – coś z tego ma w sobie muzyka Earthling. Do osadzonych głęboko w niskich rejestrach, dźwięków instrumentarium, dołączony został agresywny, hipnotyczny, miejscami niemal histeryczny rap niejakiego Mau z dziwnymi (to eufemizm), niepokojącymi tekstami. Takie połączenia budują ciężki, narkotyczny klimat, tylko chwilami łagodzony przez subtelne wstawki kobiecego wokalu – i podczas słuchania „Humandust” można wręcz wyczuć w otoczeniu zapach jakiegoś odurzającego specyfiku. Genialny, psychodeliczny, na wskroś trip-hopowy album, ze spektakularnym finiszem w postaci „An Angels Comes to Babylon” z gościnnym udziałem Raya Maznarka.
Z recenzją krążka zwlekałam licząc na to, że uda mi się uzyskać do niego dystans – że rzucę w jego stronę chłodnym spojrzeniem i doszukam się mankamentów. Minęło parę miesięcy i jeśli do tej pory nic się w moim podejściu do „Humandust” nie zmieniło, nie mam już chyba na co liczyć. Albo ta płyta rzeczywiście nie ma wad, albo ja ich nie umiem znaleźć (nie zdziwiłabym się, gdyby to było efektem jakichś magicznych przekazów podprogowych). Nie da się jednak ukryć, że jestem muzyką Earthling oczarowana. Oczywiście polecam i jednocześnie ostrzegam – album silnie uzależniający.
Kaśka Paluch