Digit All Love zaedbiutowali w tym roku zdobywając sobie przychylność słuchaczy i krytyków. Ich specyficzny skład – z kwartetem smyczkowym „na stałe” – oraz wyjątkowy klimat muzyki to zdecydowane atuty. Z „mózgiem” grupy, Maciejem Zakrzewskim, rozmawiam o Budapeszcie, Wrocławiu, rzekomej śmierci trip-hopu i samym Digit All Love.
Kaśka Paluch: Przed umówieniem się na wywiad mówiłeś, że codziennie macie próby. To normalny tryb pracy zespołu czy specjalne przygotowania przed koncertem w Budapeszcie? [Digit All Love dwa dni po wywiadzie grali na statku A38 na Węgrzech – dop. red.]
Maciek, Digit All Love: Tak, generalnie chodzi o Budapeszt. Jest nas dużo – w sumie na próbach uczestniczy dwanaście osób, bo dziesięć to zespół, a pozostałe to obsługa techniczna (akustyk itd.). Dlatego trudno nam zbierać się systematycznie, zazwyczaj robimy to właśnie przed koncertami. Poza tym próby w niepełnym składzie nie są tak produktywne…
Rozumiem więc, że przed nagraniem płyty próby macie raczej sekcyjne.
To zależy. W Digit materiał powstaje ode mnie i Natalii i jest „ogrywany” z, że tak powiem, wersji demo… no i wygląda to różnie. Czasem wszyscy razem, czasem partiami i sekcjami.
Przyczepię się jeszcze na moment do tego Budapesztu, miasto to jest mi z pewnych względów bliskie… (śmiech)
Pytaj, oczywiście (śmiech)
Jak zamierzacie przeprowadzić koncert tam – to będzie występ stricte promujący album czy może coś nowego?
Nowy materiał jeszcze nie, mimo, że już powoli powstaje to jeszcze nie będziemy go grali. To będzie dokładnie taki sam koncert jaki graliśmy ostatnio we Wrocławiu czyli forma pewnego rodzaju „spektaklu”, ze wszystkimi jego elementami.
Ponieważ gracie tam w dość ważnym miejscu, nasunęło mi się pewne pytanie – macie jakieś preferencje co do miejsca koncertów?
Najchętniej gralibyśmy wszędzie (śmiech), ale raczej jest to niemożliwe. Zespół jest duży, z kwartetem smyczkowym i potrzebna jest przestrzeń, żeby to akustycznie udźwignąć na scenie, że nie wspomnę o wizualizacjach, które chcemy wyświetlać na dużym ekranie. Raczej preferujemy sale teatralne, z widownią. Kluby miałyby z nami problem z tych wcześniej wymienionych powodów. Są to miejsca niestety za małe – mówię niestety, bo to ogranicza możliwości grania.
No właśnie, wydawałoby się, że z takim składem w ogóle bardzo trudno się gdzieś „zaczepić”, a gracie stosunkowo dużo koncertów. Poza tym od czasu pierwszego występu do nagrania płyty minęły aż dwa lata… czujecie się zespołem bardziej koncertowym czy bardziej studyjnym?
Czy dużo gramy to ja nie wiem (śmiech). A czy zespołem koncertowym… wiesz, wydaje mi się, że prezentujemy troszkę inny rodzaj ekspresji, zarezerwowany dla pewnego rodzaju muzyki elektronicznej, w której nie ma zbyt dużo miejsca dla improwizacji. Są zespoły, które na scenie prezentują coś nowego i takie, które na koncertach zaspokajają potrzebę usłyszenia utworów w wersji albumowej, w perfekcyjnym, jak najbardziej zbliżonym do oryginału wykonaniu. My wybieramy raczej tę drugą opcję. Improwizacji raczej unikamy, bo w tego typu muzyce to bardziej niweluje niż buduje napięcie, zaburza harmonię i odgórne założenie brzmienia zespołu.
OK., zostawiam już te koncerty (śmiech). Chcę zapytać cię o coś, co może stricte z zespołem związane nie jest, a mianowicie o fenomen tzw. wrocławskiej sceny. Tak się złożyło, że od pewnego czasu na polskim rynku pojawiło się kilka znakomitych zespołów – Kanał Audytywny, Skalpel, Miloopa, z którą po części Digit All Love jest związane – czy zgodziłbyś się z twierdzeniem, że Wrocław staje się kulturalną, muzyczną, stolicą Polski?
Bardzo bym chciał tak powiedzieć (śmiech). Ale jest to trudne do zdefiniowania. To trochę tak, jakbyśmy sobie chcieli przypisać coś, czego naocznie nie widać. Mamy świadomość, że funkcjonuje we Wrocławiu parę bardzo dobrych zespołów. Wszyscy się znamy i nie czujemy czegoś takiego, że budujemy wokół siebie jakąś aurę niesamowitości i wyjątkowości czy bardzo zaawansowaną kulturalnie społeczność (śmiech). Chociaż z drugiej strony to fakt i coraz więcej ludzi o to pyta. W sumie cieszy, że tworzy się swoista marka ale raczej niechętnie używam terminu „sceny wrocławskiej” – myślę, że powstała na potrzeby mediów (tak jak np. kiedyś grunge z Seattle). Z drugiej strony termin ten pomaga się nam w pewnym stopniu identyfikować i promować, więc trudno walczyć i nie zgodzić się z tym (śmiech).
Natomiast czy stolicą kulturalną Polski… to już wymaga szerszego objęcia terminu „kulturalności” – zagadnień takich jak teatr czy film. Jeśli chodzi o muzykę, to pewna stylistyka może jest typowa dla Wrocławia, ale w szerszym znaczeniu jeszcze powstrzymywałbym się od takich osądów.
W takim razie zostawię termin „sceny”, ale zostanę przy kwestii „stylistyki”. W materiałach prasowych pojawia się jasno i wyraźnie, że gracie trip-hop. Jak wyjaśnić fakt, że zajmujecie się muzyką, o której mówi się już w kategoriach gatunków wymarłych…
Znowu jest to jakby „przekłamanie” medialne. Na początku musieliśmy przedstawić naszą muzykę. Dziennikarze w pewnym stopniu nam pomogli – w wypromowaniu zespołu i nazwy – sprawili, że Wrocław zaczął przychodzić na koncerty. Z jednej strony można powiedzieć, że wkładanie do szufladek i porównywanie jest „łatwizną dziennikarską”, z drugiej strony jest taka tendencja, że muzykę opisuje się głównie pod kątem wszelkich podobieństw a rzadziej klimatu, uczuć bądź energii, czyli bardziej obrazowo. Wszyscy od razu uciekają się do stylistyki i cóż… nie trzeba było wiele, by ci ludzie, którzy nas promowali – za co jesteśmy im wdzięczni – wrzucili nas do tej szufladki „trip-hop” i jest to w sumie trafne. My sami staramy się jednak nie używać tego nadmiernie i to nie dlatego, że uważamy, iż prezentujemy bardziej indywidualny styl, ale dlatego, że zarzuca się nam „odgrzewanie kotlecików” – a to nie jest rzecz zamierzona. Nie było tak, że usiadłem i pomyślałem „no, to teraz wezmę się za trip-hop, spróbuję sprzedać w Polsce coś, co sprzedało się na świecie już dawno temu”. Ze strony ludzi, którzy nam to zarzucają jest to bardzo naiwne, bo twórczość polega na spontanicznym tworzeniu. Tym bardziej, że nie jest to materiał jakoś szalenie komercyjny, radiowa papka, którą jest w stanie przyjąć każde ucho. Nie wchodziliśmy w ten gatunek z premedytacją. Poza tym mówimy o pierwszej płycie, przed nami jeszcze długa droga i wiele okazji by, ewentualnie (śmiech), coś zmienić.
No właśnie, następna płyta. Można od ciebie wyciągnąć informacje na temat tego jak będzie brzmiał drugi album?
Jak będzie brzmiał to jeszcze nie, ponieważ prace trwają i robią się coraz bardziej zaawansowane. Na razie czekamy na dalszy rozwój tematu pierwszej płyty (lub jego zakończenia [śmiech]). W tym momencie nie chciałbym ani sobie ani nikomu nic obiecywać. W każdym razie myślę, że druga płyta ukarze się na pewno. I na pewno nie w tym roku.
Pozostaje czekać, czekać. A na koniec luźne pytanie – jesteś twórcą nazwy zespołu. Czy ona coś konkretnego oznacza? Bo jest dość ciekawa.
Właściwie w końcówce twojego pytania jest zawarta na nie odpowiedź (śmiech). Nie kryje się pod tym żadna ideologia, jest to raczej ciekawa gra słów, która stwarza wiele możliwości interpretacji.
Dziękuję za wywiad, powodzenia w Budapeszcie.
Dzięki, do usłyszenia.
14 sierpnia 2007
rozmawiała: Kaśka Paluc