Zawsze zaliczałam się do tej grupy osób, które na brzmienie nazwy De Phazz reagowały zupełnie obojętnie. Nigdy specjalnie nie wciągała mnie ich muzyka, kojarzyli mi się z którąś z kolei grupą z szerokozakreślonego gatunku „nujazz/lounge” i generalnie nie przykuwali mojej uwagi w ogóle. Kiedy więc dostałam ich najnowszy album pomyślałam, że nagrali kolejną taką samą płytę, może i poprawną, ale miałką i bez polotu. Do tego doszła jeszcze informacja o inspiracjach muzyką króla rock’n’rolla Elvisa Presleya i następny pochopny wniosek: „znowu Junkie XL? Presley w wersji umpa umpa?”. Niezwykle pozytywnym więc było zaskoczenie, jakie wywołało we mnie pierwsze przesłuchanie „Days Of Twang”. De Phazz nagrali płytę interesującą, porywającą, a rock’n’roll tylko im w tym pomógł.
Największym atutem połączenia charakterystyki artstycznej De Phazz z muzyką Elvisa jest to, że grupa bynajmniej nie zrobiła jakichś remiksów mistrza, nikt nie próbował wciskać jego utworów w ramy muzyki klubowej. Energetykę i iskrę rock’n’rolla wypracowali własnymi siłami, a presleyowski wokal jest subtelnym i eleganckim doprawieniem całości. Pojawia się tak naprawdę tylko w kilku momentach płyty – na dodatek w idealnie dobranych momentach. Najlepszym przykładem na takie poczucie smaku jest utwór „Devil’s Music” – tam wokal to tylko kolejny instrument, przepuszczony przez jakiś ciekawy efekt (swoją drogą ciekawe jak się ten efekt nazywa, bo jest na tym krążku powszechny). Jeśli ktokolwiek porównywał De Phazz z Pink Martini to całkowitą rację mógł mieć dopiero przy okazji „Days Of Twang”, wspólnym mianownikiem jest bowiem wykorzystanie – nazwijmy to tak – szlagierów muzyki popularnej i nakreślenie dla nich otoczenia swojej specyficznej stylistyki – w tym przypadku acid jazzowo-lounge’owej. Kiedy słucham nowych produkcji De Phazz, mam wrażenie, że wyczerpali to, co najlepsze w żywiołowości Touch and Go, brzmieniu retro Pink Martini i jazzowego snucia motywu w typie Nighthawks (szczególnie ta symptomatyczna trąbka). W efekcie otrzymaliśmy krążek dynamiczny, niezwykle taneczny i równie optymistyczny.
Jest jeszcze jeden plus „Days Of Twang” – to album stosunkowo… krótki. I nie jest to pozytywne dlatego, że szybciej się kończy. Raczej dlatego, że bez stosowania tzw. przygrywek organisty, czyli przedłużania gry dla zapełnienia czasu, osiąga się wrażenie, że to krążek zwarty, konkretny i przemyślany. Taka pigułkowa żywiołowość. Może to wiosna, może krok do przodu w rozwoju artystycznym De Phazz – słucham tej płyty na okrągło i bez znudzenia, na które nie pozwala jej zróżnicowanie klimatyczne (wyważone proporcje między kawałkami, przy których można poskakać na parkiecie albo uskutecznić twista na stole, a kompozycjami chilloutowymi). I to pierwsza płyta De Phazz z całego ich dorobku, która tak na mnie podziałała. Pozostaje już chyba tylko pogratulować.
Kaśka Paluch