deadbeat-borrowed„Something Borrowed, Something Blue” to trzeci album Scotta Monteitha powszechnie znanego jako Deadbeat. Już na poprzednich zwrócił na siebie uwagę umiejętnym wykorzystaniem rozwiązań właściwych dla minimal-dubowej estetyki zapoczątkowanej choćby przez Pole’a. Minimalistyczne techno skrzyżowane z dubem to poletko ciekawe, ale wyeksploatowane. O ile poprzedni „Wild Life Documentaries” był naprawdę interesujący (bo świetnie skrojony), ale może niezbyt oryginalny, tak „Something Borrowed, Something Blue” ma w sobie coś osobliwego i niespotykanego wśród innych wydawnictw z tego gatunku. Pomimo faktu, że właściwie stanowi rozwinięcie wcześniejszych patentów.
Więc cóż specyficznego ma do zaoferowania opisywany album? Przede wszystkim emocjonalność. Niezmiernie rzadko zdarza się, aby charakteryzowała się tym elektronika, a zwłaszcza techno-dub – muzyka z natury dość chłodna. Tu jest zupełnie inaczej. Może to sugerować już sam tytuł będący nawiązaniem do powszechnego zwyczaju ślubnego: coś pożyczonego i coś niebieskiego ma na sobie każda przesądna panna młoda podczas ceremonii. Zapewne Monteitha zainspirowało zawarcie związku małżeńskiego. Ale zostawmy życie prywantne gwiazd.

„Head Over Heels”, pierwszy utwór (nie licząc intra, „Brief Explanation”) rozpoczyna subtelny, cyfrowy szum i zwiewny, ale zawikłany podkład rytmiczny. Kiedy dołącza pianino, nie ma już wątpliwości, jakie uczucia wyraża muzyka. Z kolei w „White Out” czaruje prostą, lecz udaną organową melodią (Monteith chyba bardzo lubi organy, bo w jego muzyce pojawiają się często, ocieplając brzmienie). Podobnie wygląda reszta materiału: misterne bity, całe roje mikro-klików i wspaniałe melodie, czasem bliskie ambientowi, („Joyful Noise, pt. 1 i 2”), a czasem żywsze, wręcz pulsujące reggae’owym groove’m („Requiem”, „Steady as a Rock”, „Fixed Elections”). Plus niesamowity nastrój, intymna atmosfera i odrobina romantyzmu (w pełni zdaję sobie sprawę, jak zbrukane zostało to określenie) – na tyle, na ile romantyczna może być elektroniczna muzyka.

Również od strony produkcyjnej album prezentuje się znakomicie: dużo przestrzeni, niskie basy i wszędobylskie pogłosy – czyli zestaw obowiązkowy dobrego dubu. Oczywiście wszystko brzmi bardzo czysto i klarownie. A kliki, trzaski i szmery bardzo urozmaicają muzykę, wzbogacając ją w całą masę smaczków, które można odkrywać bez końca. Nawiedzony cukiernik powiedziałby: „wisienka na torcie”.

„Something Borrowed, …” znam od dawna, jednak nie doszukałem się żadnych mankamentów. Album jest bardzo równy, ciężko wyróżniać jakiekolwiek fragmenty. Wspomniane wcześniej emocjonalne podejście i świetna produkcja wyróżniają go na tle innych wydawnictw. Więc nie pozostaje nic innego, jak usiąść wygodnie w fotelu, założyć słuchawki (oby dobrze przenosiły bas) i zatopić się w dubowych pogłosach. Do tego gorąco zachęcam.

Maciej Konarski