deadbeat2Scott Monteith, pochodzący z Montrealu wirtuoz dubowego rzemiosła, po dwóch latach – czyli ostatnim krążku „New World Observer” – powraca z nową płytą. Wydaną jak zawsze w ~scape, bez szczególnego rozmachu i porażającej promocji medialnej. Bo i też taka niezbyt była potrzebna – fani Deadbeata sami się nakręcali już od pierwszego newsa o planach wydania nowego krążka.

Czy warto było czekać i wypatrywać? Niewątpliwie. Bowiem powód uwielbienia kanadyjskiego artysty można zamknąć w jednym słowie: dub. To właśnie przez dub, a raczej wysoki poziom produkcji tego gatunku w twórczości Deadbeata sprawił, że są ludzie, którzy niecierpliwie wyczekują każdej nowej kompozycji od tego stosunkowo młodego, bo 29-letniego, artysty. Jakkolwiek co do kontynuacji tej drogi mogliśmy mieć wątpliwości po zapowiedziach udziału dubstepowych MC i wiolonczelistki, teraz wszyscy przekonujemy się, że biorąc do ręki „Journeyman’s Annual”, bierzemy solidną porcję elektro-dubu. Monteith widocznie świetnie się na tej płaszyznie czuje i realizuje, więc zapewne nie zamierza dokonywać drastycznych zmian. Przynajmniej na „Journeyman’s Annual” nic na to nie wskazuje.

Omawiany album jest stworzony według jasnej koncepcji – opisuje podróż. A podróż ta zaczyna się w poprzedniej płycie, bo na początku nowego krążka słychać bardzo wyraźnie retrospekcję z wcześniejszych albumów. „Lost luggage” – utwór nagrany z towarzyszeniem wiolonczelistki Sophie Trudeau – otwiera ponadto album w sposób bardzo specyficzny, przestrzenny, a także – choć może należałoby powiedzieć „przede wszystkim” – niezwykle mroczny. Struktury ociekające dubem, delaye i charakterystyczny jamajski rytm, wciągają nas całkowicie i absolutnie w podróż z Melbourne do Paryża. Od ścieżki trzeciej czyli utworu „Night train to paris” muzyka zdecydowanie nabiera tempa. Nie jesteśmy już prowadzeni przez spokojne echo, subtelny bit i basowy puls. Mamy miażdżącą i przytłaczającą (bez pejoratywnych skojarzeń) motorykę basu i perkusji, za pomocą której prawdopodobnie można wyburzyć wszystkie cztery ściany pokoju swojego i sąsiada. Wystarczy wspomnieć utwór „Refund Me” z gościnnym udziałem MC Bubbz, pochodzącego z Bristolu. Agresywna melorecytacja na tle ostrego mielenia sekcji rytmicznej sprawiają, że płyny w mózgu mogą się zagotować. A zaproszeni wokaliści to w ogóle odważny krok, bo ich obecność często konkretnie wpływa na całokształt formy – jak w „Gimme a little slack”, kiedy robi się prawdziwie dancehallowo. Co nie zmienia faktu, że wszystko brzmi wyjątkowo udanie, nawet dla kogoś reagującego na dancehall alergią (jak niżej podpisana).

Jest jednak w tym albumie coś osobliwego. To krążek niezróżnicowany, do tego stopnia, że niektóre utwory („Refund me”, „Where has my love gone”) oparte są na tych samych schematach rytmicznych (jakby Scott skopiował pattern z jednego kawałka do drugiego), co nie zawsze wypada dobrze, dużo częściej wygląda za to jak brak koncepcji i pomysłów (aż ciężko w to uwierzyć). Deadbeat nadrabia jednak masą i głębią swojej muzyki, przy dobrym subwooferze można wręcz fizycznie poczuć niskie tony, bo jest to już bardziej sub-dub niż tylko dub elektroniczny. Na następnej płycie Monteith sięgnie zapewne po infradźwięki (taki żarcik).

To jednocześnie najbardziej dynamiczny i – rzeczywiście, zgodnie z zapowiedziami – taneczny krążek Deadbeata. Z tym, że taneczność „Journeyman’s Annual” polega raczej na tym, że do tej muzyki w ogóle da się tańczyć, a do poprzednich – nie bardzo. W każdym razie poszukiwaczy popu i dance’u odsyłamy w inne miejsce.

Ciekawy zwrot w twórczości Kanadyjczyka i dobry krążek. Must be na półce dubowych entuzjastów.

Kaśka Paluch