O słoniu co na blachę nadepnął
Ile razy biorę się za odsłuch De Phazz, staram się nie zapominać o dwóch faktach: że grupa pochodzi z Niemiec, a ostatnio – że Pit Baumgartner potrafi być także producentem „solowym”. Jeżeli chodzi o fakt pierwszy, to prosze się nie obruszać – nie jestem nastawiona wrogo do naszych germańskich sąsiadów, ale przyznacie sami: Niemcy nie kojarzą się z ciepłymi rytmami i atmosferą. De Phazz zdają się zaprzeczać stereotypom, tworząc zupełnie nowy obraz niemieckiej uczuciowości i „artystycznej duszy”. Jeżeli chodzi o fakt drugi, to po zapoznaniu się z „Tales of Trust” Pita bardzo bałam się, że rzuci on grupę na rzecz solowej kariery. Albo, że po prostu skończyły mu się pomysły, bo w sumie to też mogłoby się zdarzyć po tylu latach działalności.
Na szczęście pan Baumgartner okazuje się być źródełkiem bez dna. Problem z gatunkami lounge’owymi, chilloutowymi i innymi tego typu, jest dość zasadniczy: artyści łatwo popadają w rutynę mieląc w kółko te same rozleniwione melodie, słuchacze natomiast zniechęcają się do poszukiwań uznając, że i tak „wszystko brzmi tak samo”. Otóż błąd! Własną głowę poświęcę za stwierdzenie, że lounge lounge’owi nie równy, a twórcy nieźle się gimnastykują poszukując nowych brzmień. Fakt faktem, że sporym ułatwieniem jest osiąganie dźwięków drogą elektroniczną, nie zawsze jednak daje to spodziewane efekty. Dlatego też coraz częściej widzimy i słyszmy, że muzycy i zespoły (nie tylko te z kręgów lounge/chillout) dobierają składy niemalże orkiestrowe nie tylko na rzecz koncertów na żywo, ale także podczas nagrań studyjnych. I właśnie w przypadku „Big” możemy doświadczyć, jak ważny jest porządny, zgrany, profesjonalny zespół instrumentalny. Bo mniemam, iż wszystkimi tymi przymiotami możemy określić Radiowy Big Band z Frankfurtu, którym pokierował Jörg Keller podczas sesji z De Phazz.
Grupa zrobiła dość odważny krok, powierzając swoje utwory – jakby nie było – obcym ludziom. Krok odważny, ale słuszny. Nie tylko bigbandowy skład, ze swoim charakterystycznym brzmieniem blachy, perkusji oraz harmonią, nadał starszym utworom De Phazz nowego blasku, ale sami twórcy zdecydowali się na dodanie kilku nowych elementów do swojej twórczości. Utwory z albumów „Godsdog” (1999 r.) czy „Death By Chocolate” (2001) okraszone zostały nowymi instrumentalnymi wstawkami, czasami wydobyto ich drugie dno korzystając chociażby z bębnów afrykańskich, czy dubowych rytmów. Można zatem zaryzykować stwierdzenie, iż materiał na „Big” to specyficzny rodzaj remiksów – tym razem dokonanych jednak za pomocą akustycznych instrumentów, a nie li tylko elektroniki.
Pit Baumgartner nie kłamie mówiąc, iż „Big” jest oczkiem puszczonym do słuchaczy. Muzyka wywołuje poczucie zadowolenia i odprężenia, może i nie porywa do szalonych wygibasów, ale na pewno nie pozwala na odrętwiałe bezmyślne gapienie się w sufit. Połączenie De Phazz z Big Bandem Kellera to także rodzaj wehikułu czasu, który przenosi do lat 30′ XX wieku, do nieco przydymionych sal amerykańskich knajpek. Skojarzenie z lekkim wielokulturowym Pink Martini może być automatyczne, De Phazz jednak stworzyli album bardzo skupiony, dopracowany w każdym szczególe, utrzymujący przez cały czas jednorodny, wysoki poziom.
Jadwiga Marchwica