Fortepianowa melancholia
Istnieją albumy, które wczepiają się wręcz fizycznie w mózg i nie chcą go opuścić, istnieją też takie, których nie da się słuchać w ogóle – jakiś podprogowy sygnał mówi „nie”. Są też takie albumy, których słuchamy tylko o poranku, albo tylko przed zaśnięciem, zdarza się, że z całego krążka pasuje nam tylko jeden utwór i to dla niego właśnie wyłuskujemy ostatnie pieniądze z portfela. Dla mnie najlepsze są takie albumy, które już przy pierwszych dźwiękach otwierają przed moimi oczami wyraźny, własny świat, przy których kolana miękną, przy których ciężko się skupić. Przy „The End of Trying” – Dakota Suite mój wzrok zawiesza się na krajobrazie za oknem, a ciało opuszcza wszelkie napięcie i niepewność.
Istnieje kilka takich filmów, które zdają się trwać wieczność: poskładanych z ujęć przedstawiających ruch liści na wietrze, promień słońca kładący się na parapecie, zwolniony bieg dzieci, spokojny oddech kobiety. Sukces tego typu filmów tkwi w odpowiednio dobranej muzyce – wystarczy kilka zapętlonych dźwięków i najprostsza scena zmienia się w majstersztyk. Najnowszy album Dakota Suite ma w sobie oddech tej specyficznej „filmowości”. Pomimo, że nie usłyszymy ani jednego słowa i zdani jesteśmy jedynie na niemy przekaz instrumentalny, muzyka zdaje się bardzo dobitnie wyrażać emocje, a raczej – stany uczuciowe twórców, jak i samych słuchaczy.
O ile na poprzedniej płycie – „Morning Lake Forever” – dość istotną rolę odgrywał głos Chrisa Hoosona i przekaz słowny, o tyle tutaj rolę „wokalisty” przejmuje fortepian i niskie brzmienie instrumentów smyczkowych. Każdy instrument ma to do siebie, że spełnia różne funkcje i brzmi diametralnie inaczej w zestawieniu z innymi instrumentami, a przede wszystkim – w różnej dynamice i kontekście muzycznym. Tutaj fortepian tworzy bazę dla melodii smyczków, lub samodzielnie rozwija cichy pejzaż dźwiękowy. Całość natomiast zdaje się brzmieć, jak w zwolnionym tempie.
Chris twierdzi, że bardziej od wykonawstwa muzyki Dakota Suite lubi medialne zamieszanie, jakie wytwarza się wokół jego osoby tuż przed koncertem. Twierdzi też, że nie lubi koncertów na żywo, gdyż muzyka grupy jest dla niego zbyt osobista. Osobowość Chrisa Hoonsona zdaje się być dość złożona i niepewna, co doskonale pasowałoby do innych przedstawicieli nurtu trip-hopowego, choć Dakota Suite trip-hopowcami się nie nazywają. Tak naprawdę ciężko ich jest porównać do kogokolwiek innego. Na „The End of Everything” pobrzmiewa Saltillo, czasami starsze dokonania Portishead, obok skojarzeń z twórczością Newmana do takich filmów, jak „American Beauty” czy „Meet Joe Black”. Łatka „największych melancholików współczesnej muzyki” jest chyba jedyną słuszną. I bynajmniej nie pejoratywną.
Jadwiga Marchwica