Nic bardziej nie odpycha mnie od wydawnictwa, jak forma promowania go, przez ogłaszanie wszem i wobec, że jest to „najlepsza płyta w historii zespołu”. Zwłaszcza, jeśli jego odsłuch pozostawia głębokie wątpliwości co do prawdziwości tego stwierdzenia. Z najnowszym dziełem Coldcut jest podobnie. Już w przeddzień premiery dowiedzieliśmy się, że album jest genialny – i każdy mógł fragmentarycznie przekonać się, czy tak w istocie jest. Cóż, po odsłuchaniu próbek online nie zapłonęłam entuzjazmem, ale nikt normalny nie ocenia krążka po kilkunastosekundowych urywkach, więc cierpliwie poczekałam na całość.
Zapraszanie do udziału w nagraniach rozmaitych artystów, którzy uświetniają je swoim głosem to rzecz zasługująca na pochwałę – o czym mogliśmy się przekonać przy niejednym utworze Massive Attack czy Thievery Corporation. Pod jednym warunkiem: zachowania umiaru. Widząc sporą „listę płac” zastanawiałam się czy panowie z Coldcut umiejętnie to wykorzystali, czy po prostu sklecili nam muzyczną papkę, bez zważania na starą i powszechną zasadę, że „mieszanie szkodzi”. I mam wrażenie, iż nie do końca udało im się z tej sytuacji wyjść… cało. Zróżnicowanie „Sound Mirrors” przy dłuższym kontakcie nie tylko jest męczące, ale sprawia, że słucha się tego albumu jak zwyczajnej składanki. Jeśli w utworze występuje Roots Manuva – to ten utwór brzmi, jak produkcje Roots Manuva. Jeśli śpiewa Robert Owen – jest podobnie. A dobrze wiemy, że stylistycznie obaj prezentują się dość niejednolicie. Z hip-hopowych i dancehallowych kompozycji przeskakujemy na iście transowe, później słuchamy czegoś w acid-jazzowo-house’owym guście, by osiąść na moment na mrocznym, wręcz trip-hopowym klimacie, za chwilę nieco breakbeatu, a najgorzej w tym wszystkim wypadają kawałki, w których elektronicznemu beat’owi towarzyszy wokal i gitara, wszystko w quasi-hedonistycznej, leniwej oprawie – na ich czele stoi „Man In A Garage”. To musi skończyć się słuchowym kacem. Z materiału zawartego na „Sound Mirrors” możnaby zrobić przynajmniej trzy albumy, ale z jakiegoś powodu Coldcut umieścili wszystko na jednym. Może More i Black bali się, że im ci wszyscy artyści pouciekają…
I ta potężna niespójność stylistyczna to jedyny (ale za to jaki!) mój zarzut dla omawianego krążka. Bo utwory same w sobie, jako autonomiczne cząstki są prawie bez wad. Prawie, bo męczy mnie patos w partii smyczków w tytułowym „Sound Mirror” i wspomniane już wyżej harcerskie zawodzenie i gwizdanie z „Whistle And A Prayer” (ten utwór przypomina mi eksperyment Fatboy Slima i Damona Albarna z „Palookaville”). Poza tym nie przyczepię się już do niczego – pod względem czysto muzycznym i produkcyjnym, „Sound Mirrors” prezentuje naprawdę wysoki poziom – czego zresztą wręcz powinniśmy wymagać od Coldcut, którzy przecież nie jednego zęba nad konsolami zjedli. Zresztą cały ten album brzmi jak mała akcja popisowa umiejętności technicznych duetu.
Nie nazwałabym „Sound Mirrors” porażką, bo jednak coś ciekawego w sobie ma. Ale nie nazwałabym go też „najlepszym albumem w dorobku Coldcut” i nie porównałabym go – jak recenzent Times’a – do Massive Attack z czasów świetności (swoją drogą, ciekawe który krążek miał na myśli, bo chyba nie „Mezzanine”?). Do takich porównań jeszcze długa droga…
Kaśka Paluch