cocorosie-maisonJuż przy początkowych dźwiękach pierwszego utworu na debiutanckim krążku Coco Rosie, pomyślałam, że to może być dla mnie ciężkie kilkadziesiąt minut. A ponieważ jedno przesłuchanie albumu nie daje wystarczającego pojęcia do napisania rzetelnej recenzji – z uporem masochistki, znęcałam się nad sobą w ten sposób kilka razy. I co mogę po tych intensywnych przeżyciach napisać? „O matko!”.
Oto dwie panie siadają przed sprzętem do generowania elektronicznych dźwięków, gitarze, flecie, dobywają własnych strun głosowych i zaczynają grać. Hmm. No właśnie – czy aby na pewno? Jakkolwiek przytłumiony i nieśmiały wokal do nie tyle niewielkiej, co minimalistycznej wręcz ilości nut akompaniamentu, w przypadku Stiny Nordenstam potrafi mnie urzec, tak przy Coco Rosie może jedynie doprowadzić do szału. Bo – skoro już przy porównaniach jestem – Stina prezentuje nam piękne (co bynajmniej nie jest jednoznaczne z „chwytliwe”) melodie, a jej utwory mimo podobnego stylu, mają osobne konstrukcje, co sprawia, że albumy pani Nordenstam są jak najbardziej zróżnicowane. Siostry z Francji natomiast stworzyły album przesiąknięty nudą, monotonią i nieudolnymi próbami urozmaicenia kawałków bez konceptu, drażniącymi szumami, atonalnym, irytującym wokalem i paroma innymi „przeszkadzajkami”. Z pewnością jest awangardowo, ale sama awangarda płyty dobrą nie uczyni. Mam wrażenie, że gdyby dziewczyny odpuściły sobie dogrywanie dodatkowych partii śpiewu (jak np. w „By Your Side”, który brzmi nieźle, do momentu wejścia właśnie kolejnego wokalu) albo używały więcej elektroniki zamiast gitary (niektóre utwory z akompaniamentem akustyka jak „Jesus Loves Me” są po prostu straszne) mogło być naprawdę dobrze. Niestety otrzymaliśmy 11-częsciowy, jęczący zestaw.

Gdy przychodzi czas na podsumowania, mogę napisać tylko, że bardzo się zawiodłam na tym krążku. Touch and Go Records z pewnościa tym albumem pochwalić się nie może, ale na szczęście nagrywają tam jeszcze inni artyści…

Kaśka Paluch