Jesienne, deszczowe dni mają swój specyficzny, nostalgiczny urok. Nie brakuje go również płytom, które starają się uzyskać taką samą atmosferę na piosenkach znajdujących się na nich. Są czymś w rodzaju niewyraźnego ciepłego światła, które majaczy do nas w strugach kolejnej ulewy. Taka smaczna melancholia to piękny stan, a mistrzowsko, ale bez rozmachu, potrafi wprowadzić w nią album kolejnej hip-hopowej twarzy naszego kochanego Ninja Tune.
Może na początku słów kilka o samym Blockheadzie. Amerykański muzyk, który odłożył mikrofon w imię decków, jest bardzo silnie związany z hip-hopem bardzo alternatywnym. Błąkał się po świecie, współpracując to z Slug Of Atmosphere, Murs, to Aesop Rock’s, nagrywał dla wytwórni Mush Records, aż zawędrował pod skrzydła Ninja Tune i w marcu wydał płytę „Music By Cavelight” o bardzo ciepłej atmosferze przywodzącą nam wieczorne, nostalgiczne, nastrojowe obrazy…
Już pierwsze, intrygujące i jakże nowatorskie dźwięki z „Insomniac Olympics” przekonują, że Blockhead artystą przypadkowym nie jest. Olbrzymim atutem krążka są bardzo zręczne sample. Swego rodzaju flirt z każdym instrumentem, jaki tylko się tu pojawia, jest bardzo interesującym, z jednej strony klasycznym, z drugiej bardzo nowatorskim przedsięwzięciem. Instrumentarium wszystkich utworów jest naprawdę dosyć szerokie. Są tu: elektryczne gitary, basy, pianino, trąbki… Każde posiada swoje miejsce, swój czas, który wykorzystują maksymalnie efektywnie. Dzięki nim każda kompozycja zyskuje swoje delikatne piękno, a cały album unikatowy styl. Jakby było mało swego rodzaju gry z poszczególnymi instrumentami, Blockhead bierze się za samplowanie ludzkich głosów, raz sympatycznie dziecinnych, raz całych chórów. Prawdziwy majstersztyk. „Sunday Seance” czy „Breathe And Start” to już nie kolejne dźwięki, to subtelne pieszczenie uszu. Mało kto potrafi zaoferować nam tak uroczy, utrzymany w bardzo ciepłych tonacjach muzyczny romans. Ostatnia pozycja pod tytułem „Music By Cavelight” (kto by się spodziewał) wieńczy te piękne, obdarzone niezwykłym klimatem dzieło. Cały materiał ma w sobie coś z kołysanki podzielonej na kilkanaście części, ale nie należy do tych płyt, które przyprawiają nas o klejące się powieki.
Powiedzmy szczerze, hip-hop wg Blockheada zyskuje nowy wymiar, staje się muzyczką „ninjatunowo” jazzującą, jakby przydymioną, pochmurną, której nieco brakuje tego charakterystycznego bitu, co nie jest oczywiście jakoś szczególnie drażniące. Mam dziwne skojarzenia z „One Quite Night” Metheny`ego. Chociaż ich płyty są z zupełnie innych bajek, to na pewno mają ten sam smaczek pachnący światłem świec, których światło ogarnia pokoje po zmroku. Obydwie są jak pamiętniki spisywane przez artystów obdarzonych wybitną wrażliwością, którzy zza mokrych od deszczu okien oglądają świat. Krążek jak najbardziej jesienny szczególnie zasługuje na to, żeby odgrzebać go z opadłych liści, które go przykryły. Właśnie teraz, gdy dzień ustępuje nocy, kiedy chowamy te bardziej radosne i sympatyczne płytki, by poddać się tej delikatnej magii płynących zwierzeń, którego tak uroczo Blockhead wymalował na dwunastu niepowtarzalnych utworach, które trzymają bardzo wysoki poziom artystyczny. Dla konkurencji niebezpiecznie wysoki…
Rafał Maćkowski (el.greco)