Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że znakomite debiuty są swego rodzaju przekleństwem dla ich twórców. Kiedy bowiem przychodzi czas na drugi album, artysta staje przed kolosalnym wyzwaniem – bo powinien nagrać materiał jeśli nie lepszy od poprzednika, to przynajmniej równie dobry. A z tym często już jest spory problem.
Pamiętam, jakby to było wczoraj, moje pierwsze wrażenie po wysłuchaniu „Music by Cavelight”. Okrzyki radości, wzdychanie i przypisywanie Blockhead’owi genialnych zdolności to tylko pewien procent zewnętrznych oznak zachwytu nad płytą. Sen z powiek spędzały takie utwory jak choćby „Insomniac Olympics”, a klimat i koncepcja całości wprowadzały w stan totalnego zauroczenia. Ciężko więc wymagać ode mnie – czy od kogokolwiek innego – wyzbycia się porównań z debiutem, w czasie odsłuchu „Downtown Science”. No i mamy pierwszy zgrzyt.
Najbardziej zraził mnie fakt zerowej wręcz atmosfery muzycznej, w stylu tej, jaką zaaplikował nam Blockhead rok temu. To prawda, że mamy tu popis wirtuozerii z gramofonem w roli głównej, świetne miksowanie i samplowanie, nie pozbawione zresztą specyficznego poczucia humoru. Choć sam artysta tego typu porównań ponoć nie trawi, niemal automatycznie chce zestawić się jego muzykę z tym, co robi dj Shadow. I w sumie szkoda, bo Shadow’a już mamy, a Blockhead był tylko jeden – i żałuję, że nie pozostał na ścieżce obranej przy pracy nad „Music by Cavelight”. Tam wręcz zapominało się, że utwory skonstruowane są na takich a nie innych technicznych zasadach, czasem przychodziło wrażenie, iż wszystko wygrywane jest na żywo. A „Downtown Science” brzmi po prostu jak „płyta, którą nagrał zdolny DJ”.
Gdyby nie było wspominanego tu często krążka z 2004 roku, uznałabym, że to płyta na bardzo wysokim poziomie, godna poznania i – nawet – posiadania jej we własnej płytotece. Tak też w istocie jest, ALE… Blockhead pokazał już, że umie i może więcej i lepiej. Z jednej strony dostajemy kilkadziesiąt minut porządnie zagranej muzyki, z technicznymi umiejętnościami najwyższej półki. Z drugiej strony jednak ogarnia mnie rozczarowanie – owszem, marudzę, ale mam prawo. Od Blockhead’a bowiem wymagam metafizyki muzycznej, tajemniczej otoczki, swoistej melancholii, niedopowiedzenia, intrygujących wstawek wokalnych i smętnej harmonii. Czyli znacznie więcej niż… dobrze nagranego materiału.
Kaśka Paluch
Pamiętam, jakby to było wczoraj, moje pierwsze wrażenie po wysłuchaniu „Music by Cavelight”. Okrzyki radości, wzdychanie i przypisywanie Blockhead’owi genialnych zdolności to tylko pewien procent zewnętrznych oznak zachwytu nad płytą. Sen z powiek spędzały takie utwory jak choćby „Insomniac Olympics”, a klimat i koncepcja całości wprowadzały w stan totalnego zauroczenia. Ciężko więc wymagać ode mnie – czy od kogokolwiek innego – wyzbycia się porównań z debiutem, w czasie odsłuchu „Downtown Science”. No i mamy pierwszy zgrzyt.
Najbardziej zraził mnie fakt zerowej wręcz atmosfery muzycznej, w stylu tej, jaką zaaplikował nam Blockhead rok temu. To prawda, że mamy tu popis wirtuozerii z gramofonem w roli głównej, świetne miksowanie i samplowanie, nie pozbawione zresztą specyficznego poczucia humoru. Choć sam artysta tego typu porównań ponoć nie trawi, niemal automatycznie chce zestawić się jego muzykę z tym, co robi dj Shadow. I w sumie szkoda, bo Shadow’a już mamy, a Blockhead był tylko jeden – i żałuję, że nie pozostał na ścieżce obranej przy pracy nad „Music by Cavelight”. Tam wręcz zapominało się, że utwory skonstruowane są na takich a nie innych technicznych zasadach, czasem przychodziło wrażenie, iż wszystko wygrywane jest na żywo. A „Downtown Science” brzmi po prostu jak „płyta, którą nagrał zdolny DJ”.
Gdyby nie było wspominanego tu często krążka z 2004 roku, uznałabym, że to płyta na bardzo wysokim poziomie, godna poznania i – nawet – posiadania jej we własnej płytotece. Tak też w istocie jest, ALE… Blockhead pokazał już, że umie i może więcej i lepiej. Z jednej strony dostajemy kilkadziesiąt minut porządnie zagranej muzyki, z technicznymi umiejętnościami najwyższej półki. Z drugiej strony jednak ogarnia mnie rozczarowanie – owszem, marudzę, ale mam prawo. Od Blockhead’a bowiem wymagam metafizyki muzycznej, tajemniczej otoczki, swoistej melancholii, niedopowiedzenia, intrygujących wstawek wokalnych i smętnej harmonii. Czyli znacznie więcej niż… dobrze nagranego materiału.
Kaśka Paluch