1 lipca 2007, Festiwal Heineken Open’er, Lotnisko Babie Doły, Gdynia.

Tegoroczny festiwal Heineken Open’er można z czystym sumieniem uznać za największe tego typu wydarzenie w Polsce, pod względem medialnym szczególnie.

Choć line-up wielu osobom pozostawiał sporo do życzenia, to wciąż gdyński festiwal pretenduje do miana najbardziej prestiżowej imprezy muzycznej w tej części Europy. „Gazeta Wyborcza” nazwała go „polskim Glastonbury” i to chyba najlepiej odzwierciedla wrażenia, jakie trzy dni na Babich Dołach pozostawiły w widzach. Dokładny opis całego festiwalu będzie zapewne dziełem kolegi redakcyjnego Rafała, ja skupię się na jednym z najważniejszych koncertów Open’era. Znaleźli się ludzie – w tym niżej podpisana – którzy odwiedzili Gdynię tylko dla tego jednego występu – islandzkiej żywej legendy wokalistyki, „nieobliczalnej i ekstrawaganckiej” – jak określali ją dziennikarze raportujący festiwalowe wydarzenia – Bjork.

Wszelkie niespodzianki skutecznie można było sobie popsuć czytając relacje i oglądając transmisje z wcześniejszych koncertów z trasy promującej najnowszy album Bjork. Znaliśmy prawdopodobną setlistę, skład i instrumenty na scenie, a ekipa artystki na swoich blogach dokładnie opisywała zakulisowe wydarzenia.

Od momentu potwierdzenia występu Islandki w Polsce, większość zagorzałych fanów poruszyła niebo i ziemię by móc w lipcu znaleźć się w Gdyni. Tak więc gdy nastał właściwy dzień i pora, zmęczeni podróżą i upałem, niemal tysiąc kilometrów od domu, po kostki w błocie i narastającym z minuty na minutę ścisku tłumu, oczekiwaliśmy pojawienia się artystki, na której twórczości wielu z nas oparło swoją muzyczną edukację.

Punktualnie o 23.00 na scenę wkroczyła dziesięcioosobowa orkiestra dęta w odblaskowych, fluorescencyjnych kostiumach i elektronicy – w tym Mark Bell – a później, przy akompaniamencie pierwszych taktów „Earth Intruders” i niewyobrażalnego wrzasku publiczności – Bjork we własnej osobie. Co ciekawe, zobaczyliśmy dojrzałą artystkę ubraną w kimonopodobny kostium z kwiatem na ramieniu i gdyby nie świadomość jej wcześniejszych wybryków, można by pomyśleć, że stwierdzenia o ekstrawagancji są tu mocno przesadzone. Jak się okazało później – Bjork miała się dopiero rozkręcić.

Kiedy emocje wywołane pierwszym wrażeniem opadły, uderzyło nas coś jeszcze. Zmora koncertów i udręka narządu słuchu: problemy z dźwiękiem. A właściwie jeden, konkretny problem – niskie tony. I nie chodzi mi już nawet o to, że przy basie drgała cała ziemia, nogawki spodni, a żołądek obijał się o żebra. Problemem było to, że ta dysharmonia brzmieniowa bardzo często uniemożliwiała usłyszenie głosu Bjork – a na koncercie Bjork jest to niewybaczalne. Nie zazdroszczę też tym, którzy stali od sceny dalej niż ja, na tyle, by nie widzieć akcji na niej wyraźnie gołym okiem. Bowiem reżyser telebimów skupił się głównie na tym, co działo się za Bjork. To prawda, że instrument ReacTable jest interesujący, ale nie dla niego przyjechaliśmy na koncert.

Dla kontrastu sama Bjork okazała się bezbłędna. Setlista podobna do chociażby tej z Glastonbury była nieco zmodyfikowana – doszedł utwór „Oceania” na bis (dla porównania – słuchacze brytyjskiego festiwalu mieli jeden kawałek bisowy „Declare Independence”, możemy się poczuć wyróżnieni) i „Anchor Song” z fragmentem po islandzku („Um Akkeri”). Poza tym utwory dobrane były tak, by zadowolić i miłośników wcześniejszych dokonań artystki („All is full of love”, „Joga”) i tych, którzy wolą najnowsze eksperymenty (kawałki z „Vespertine”, „Medulli” i oczywiście „Volty”). Pozytywnym zaskoczeniem okazał się fakt, że mimo częstego wykonywania podobnego repertuaru przez Bjork (ileż ona razy musiała zaśpiewać „I miss you”!) nie ma w jej zachowaniu ani cienia rutyny czy zniechęcenia. Przy mocniejszych częściach koncertu („Pluto”, „Army of me”) odzywał się w niej ten punk rockowy pierwiastek, na scenie była wszędzie i w zawrotnym tempie. Szkoda tylko, że kontakt z publicznością był, jakby go nie było – poza nieśmiałym „dziękuję” (które publikę podgrzało do białości) i kilkoma „thank you” plus przedstawieniem zespołu właściwie nie odzywała się do nas. Ale to akurat niczym wyjątkowym w scenicznym zachowaniu Bjork nie jest. Miałam wrażenie, że Bjork kieruje się zasadą – kiedy jest muzyka, nie ma mnie, jestem muzyką, kiedy jej nie ma, mnie też nie ma.

Trudno rozpisywać się o poziomie wykonawczym i artystycznym – to Bjork, marka, która już niejednokrotnie udowadniała, że śpiewanie jest dla niej tak naturalne jak oddychanie i że jest artystką dla, której problem wykonania na żywo nie istnieje. Oczekiwaliśmy światowego poziomu w grze i – przede wszystkim – śpiewie (bo nagłośnienie to już inna bajka) i właśnie to dostaliśmy. Profesjonalizm w czystej formie.

Co ważne – koncert trwał równą godzinę i piętnaście minut – wprawdzie to nic ponad program i nic mniej z zaplanowanego repertuaru, ale jednak taki czas robi wrażenie na osobach przyzwyczajonych do koncertów trwających maksymalnie godzinę. W innych warunkach i innej renomy.

Dla jednych była to kolejna impreza z festiwalowego programu, dla drugich – wydarzenie roku i chyba nie przesadzę jeśli dodam jeszcze patetyczne „spełnienie marzeń”. I tak przez jedenastogodzinny powrót pociągiem do domu, w czasie pisania tej relacji na kartce papieru zastanawiałam się czym za rok uraczą nas organizatorzy Open’era. Bo poprzeczkę podnieśli naprawdę wysoko.

Kaśka Paluch

zdjęcie: Krzysztof Mystkowski / bjorkish.net – więcej na tej stronie.

p.s. oficjalne pozdrowienia i podziękowania dla ekipy forumowo-redakcyjnej 80bpm.net za przybycie, wzajemne się odszukanie i miło spędzony czas. Musimy to powtórzyć 😉