bjork-voltaSprzeczność interesów

Pamiętam moje osłupienie kiedy trzy lata temu po raz pierwszy w całości przesłuchałam „Medullę”. Koncepcja, forma, brzmienie były zaskakujące, ale dobre. Bjork miała konkretny zamysł przy tworzeniu tej płyty, choć oryginalny, to spójny i ciekawy. Do „Volty” podobno nie było żadnego klucza. I nawet gdyby Bjork nie powiedziała o tym w wywiadzie, to trudno tego nie usłyszeć. Najnowsza płyta wielbionej przeze mnie artystki, ikony muzyki islandzkiej, „kobiety-legendy”, jak wielu o niej mówi, o fenomenalnym głosie i kreatywnej, ekstrawaganckiej osobowości okazała się niewybuchem, nie tylko na tle jej wcześniejszych dokonań, ale w ogóle muzyki, jaka ostatnio ukazała się na rynku.

I chyba nikt się tego tak naprawdę nie spodziewał. Przede wszystkim przez singiel „Earth Intruders”, który zwiastował powrót do rozrywkowości i taneczności w muzyce Bjork. Może było to rozczarowujące dla osób, które szczególnie upodobały sobie minimalistyczne „Vespertine” czy organiczną „Medullę”, ale dla fanów całokształtu twórczości pani Guðmundsdóttir to tylko coś znanego, miłego, przyjemnego. Niestety, „Earth Intruders” w żaden sposób nie był w stanie zdefiniować reszty albumu.

Pretensjonalnie i irytująco wypadł Antony Hegarty, którego drżący, dramatyczny wokal jest tu zupełnie niepotrzebny. Nieporozumieniem dla mnie okazał się też udział orkiestry dętej, która ani nie wprowadza ciekawego brzmienia, ani nie urozmaica utworów konstrukcyjnie (bo akompaniament opiera się na regularnie stawianych pionach akordowych, przynajmniej w większości), za to mamy efekt przytłoczenia i ciężkości, zupełnego przesycenia. Takie utwory jak „I See Who You Are” czy „My Juvenile” mają o tyle specyficzny urok, że wyeksponowały głos wokalistki (coś jak „Like Someone In Love” tyle, że tu akompaniuje chińska lutnia pipa), podobnie „Pneumonia”, głównie dlatego, że Bjork w tym utworze, mówiąc krótko, wokalistycznie daje czadu (i tu po raz pierwszy dęty akompaniament tak nie drażni). Ale tak naprawdę żaden z tych utworów nie daje pełnej satysfakcji – jednym czegoś brakuje, w innych czegoś jest za dużo.

Im mniej udziwnień, tym lepiej wypadają utwory. Te najbardziej elektroniczne, jak wspomniany singiel czy „Innocence” albo „Wanderlust” mogłyby stanowić punkt wyjścia do struktury całego albumu. Wtedy byłby może wtórny, ale na pewno przyjemniejszy w odbiorze. Niestety, Bjork postanowiła iść na całość.

Piękna, niezwykle charakterystyczna barwa głosu wokalistki gubi się w tym nadmiarze środków, ucieka gdzieś zniweczona przez masę kompletnie nie pasujących do siebie dźwięków. To w ogóle najlepsze podsumowanie „Volty” – tutaj większość rzeczy ze sobą po prostu nie koresponduje. Ani instrumenty, ani kultury, ani sposób połączenia ich ze sobą, ani nawet utwór z utworem.

Osobiście jestem rozczarowana i zła. Gdyby Bjork jako muzyk była mi obojętna, potraktowałabym „Voltę” jako kolejną słabą płytę tego roku. Ale jest to wokalistka, której nowych płyt i utworów oczekuję jak Świętego Mikołaja i która zapewne nie tylko mnie kojarzyła się z prawdziwym artyzmem, sztuką i muzycznym geniuszem. Mam nadzieję, że szybko nagra następną płytę, którą zatrze złe wrażenie po „Volcie”. I że na koncercie w Gdyni usłyszymy także starszy materiał.

Kaśka Paluch