Björk to muzyczna gejsza. Jest nią nie tylko na ciekawej okładce albumu, ale także w każdej piosence, którą tworzy, w każdym dźwięku, słowie… Uwodzi swoją niespotykaną barwą, ogromną muzyczną pasją i świeżymi pomysłami na nowe płyty. Tym wszystkim żywią się jej fani. Trzeba jednak przyznać, że „Homogenic” nie jest słodkim deserkiem, ale mimo to powinno już na zawsze zawitać do Waszego muzycznego menu.
Wszystko, co działo się w okresie pomiędzy „Post” a „Homogenic” niewątpliwie wyniszczyło wokalistkę, że wspomnę chociażby bardzo nieprzyjemne incydenty z dziennikarzami oraz próbę zamachu bombowego na artystkę. Wtedy trafiła na południe Hiszpanii, dzięki której odżyła. To właśnie tam powstała, jak na ironię, jej najchłodniejsza płyta. Piosenkarka zatęskniła za ukochanym zimnem rodzinnej Islandii i z każdą piosenką jak na skrzydłach powraca do swojej ojczyzny, by złożyć u jej stóp najpiękniejszy muzyczny hołd, jaki można sobie tylko wyobrazić. A kto przyłożył rękę do „Homogenic”? Jak zwykle doborowe towarzystwo: producent Mark Bell, a poza tym Howie B, Guy Sigsworth, Marius de Vries, Koba, Trevor Morais oraz Eumir Deodato, który zajął się wszechobecną na płycie orkiestracją.
Wiele osób, w tym ja, uważa, że twórczość Björk można podzielić na przed i po „Homogenic” i chyba coś w tym jest. Niewątpliwie krążek o wiele bardziej odcina się od poprzednich dokonań, zmierza w inną stronę, tę bardziej mroczną i nostalgiczną. Dochodzi tu do zderzenia delikatnych smyczków, których jest tu co niemiara, z szorstkimi i surowymi samplami. Do tej mieszanki wystarczy dodać niesamowite teksty, cudownie zharmonizowane z całością. Efekt jest zdumiewający (czego się można było z resztą spodziewać). Myślę, że skłamałbym, pisząc, że kolejne muzyczne dziecko Björk to idealny podkład pod myśli samobójcze, ze jest ona kompletnie przygnębiająca, ale z pewnością dominują tu utwory co najmniej smutne. Każdy z nich może się jednak obronić, a to z tego względu, że na każdym kroku czuje się tą radość tworzenia charakterystyczną wyłącznie dla Islandki. Każda część tego dosyć nieprzystępnego materiału jest z nim nierozerwalnie związana, co sprawia, że „Homogenic” to dzieło absolutnie spójne, fenomenalne, ale także wymagające (chociaż, kto nie lubi wyzwań?). Piskliwy, przeszywający, raz płaczący, raz pogodny, głęboki, liryczny, po prostu cudowny głos Björk niewątpliwie roztopi lody płynące wokół serca każdego wrażliwego słuchacza. W zanadrzu ma bowiem 10 tajnych broni, których może użyć w zależności od nastroju. Od rozbudzania sobie instynktów mrocznego łowcy w „Hunter”, pierwszym singlu, który po prostu wciąga słuchacza i nie pozwala mu się już uwolnić od siebie, po medytacyjne i refleksyjne zgłębianie samego siebie w „Jodze”, od radosnych podrygiwań z „Alarm Call” odwołującym się niejako do klimatu „Debut” i „Post” do wręcz agresywnych i demonicznych, krzyczących i wybuchowych dźwięków brzmiących jak zwierzenia zdezelowanej drukarki płynących w „Pluto”, od mojej ulubionej, dramatycznej, przepięknej kompozycji „Bachelorette” do niemal szeptanego i bezwietrznego „All is full of love”. Do każdego z singli nakręcono również teledyski będące doskonałymi dopełnieniami do tego, co prezentuje piosenkarka.
„Homogenic” to moja ulubiona płyta Björk. Światem naszej ukochanej wokalistki, niezwykłej osobowości, znajdującej ukojenie i spełnienie w kreowaniu jest niewątpliwie muzyka. Muzyka, która inspiruje, zachwyca… No i rozmarzyłem się… Myślę, że miedzy innymi o to chodziło muzycznej ambasadorce Islandii, gdy tworzyła materiał na właśnie tą płytę. Chciała, żeby każdy, kto wysłucha chociażby kilku dźwięków z jej albumu odpłynął, uniósł się w hipnotycznym transie, z którego może nas wyrwać głos kogoś w pobliżu, kogoś, kto będzie obstawiał przy swoim, twierdząc, że jest to zbyt smętna muzyka. Zostawcie tego nieszczęśnika w spokoju i celebrujcie każdą sekundę kolejnych utworów. Mi zaś wypada po prostu napisać: dziękuję Ci, Björk.
Rafał Maćkowski (el.greco)