Jak najkrócej określić opisywaną płytę? Trzema prostymi słowami: Björk i jazz. Wydawałoby się to czysto utopijnym połączeniem zwłaszcza dla kogoś o podobnie określonym guście muzycznym jak mój. Istotnie, jest to niewątpliwie prawdziwa uczta dla miłośników gatunku tudzież naszej znanej i lubianej importowanej artystki. Jednak mimo całego mojego uwielbienia dla jej twórczości, oprę się kuszącej perspektywie zajęcia absolutnie bezkrytycznego stanowiska wobec tegoż albumu. Nie znaczy to, że nagle zacznę doszukiwać się niedociągnięć i błędów gdyż jest to cokolwiek niemożliwe albo przynajmniej niezwykle trudne. Album „Gling glo” bowiem do szpiku przesiąknięty jest klimatem Islandii, który już sam z siebie opiera się wszelkim próbom ujęcia go w jakiekolwiek schematy czy standardy.
Zacznę oczywiście od samej Björk. Swój epizod z trio Gudmundar Ingolfssonar uskuteczniła w czasach jej największej aktywności na scenie punk rockowej, co niespecjalnie dziwi, jeśli weźmiemy pod uwagę informacje o szalonej rozbieżności stylów muzycznych jakie przewinęły się przez życie i przede wszystkim twórczość artystki. Wypadałoby w tym miejscu skomentować jakoś jej udział na tymże krążku, ciężko zrobić to obiektywnie. Głos Björk i sposób w jaki śpiewa uczynił z niej żywą legendę i jest rozpoznawany niemalże zawsze i wszędzie. Co więcej, pozwolę sobie stwierdzić, iż ma on takie właściwości, że albo się go lubi, albo nie i nic dodawać już nie trzeba. Jednak połączenie go z jazzowymi pochodami nie tylko zmienia nieco spojrzenie na barwę zarówno niego samego, ale także muzyki mu towarzyszącej. Sprawę przedstawić można jasno – świat jazzowy przyzwyczaił nas do trochę innych głosów i nie wszystkim podobać może się, że Björk, mówiąc brzydko, wzięła się za uprawianie tego gatunku. Faktem jest, że do boju – przynajmniej na tej płaszczyźnie – stawać z nią może na przykład pani Grażyna Auguścik i nie jest ona z góry skazana na porażkę, ale (podkreślam „ale”) – tylko na tym polu walki, bo w innych kwestiach oba głosy są po prostu nieporównywalne. Reasumując – miłośnicy Islandki będą zachwyceni tak czy inaczej, ci, którzy sięgną po album ze względu na całą pozostałą jazzową oprawę będą potrzebowali chwili na przyzwyczajenie się do nowych brzmień.
Kolejną kwestią jest zespół, czyli rzecz jasna trio Gudmundar Ingolfssonar, w składzie Gudmundura Ingolfssona (głównie fortepian), Gudmundura Steingrimssona (instrumenty perkusyjne) i pana Hognasona operującego kontrabasem. Grupa nie nowa, znana, jak nietrudno się domyśleć – jedna z niewielu tego typu w Islandii, a więc popularna i naturalnie – bardzo dobra. Muzycy pochwalić mogą się perfekcyjnie dopracowanym zgraniem, kiedy grają razem, jak i wysokimi umiejętnościami technicznymi tudzież wirtuozerskimi – kiedy przychodzi czas na solówki. A gdy wokal cichnie, słyszymy krótkie lecz rewelacyjnie wplecione w całość wstawki na każdym z używanych instrumentów. Nie oczekujcie jednak żadnego efekciarstwa – to przemyślane, delikatne konstrukcje, świadczące o tym, że muzycy rzeczywiście wiedzą po co wzięli do rąk bas, perkusję czy fortepian.
W raz z nadejściem chwili podsumowania, na myśl nasuwa się stwierdzenie, iż mieszanka Björk, jazzu i języka islandzkiego to istny koktajl, który – trzeba sobie zdać z tego sprawę – niektórym może wydać się niestrawny. Jednak jeśli chodzi o mnie, a to w końcu mojej osobie przypadł zaszczyt przyznania oceny końcowej – szkolna szóstka za stronę techniczną, piątka za wrażenia emocjonalne, ergo – musicie to usłyszeć.
Kaśka Paluch