biosphere-wirelessCóż można napisać o zapisie koncertu geniusza ambientu, do którego w dodatku pała się szaleńczym bezkrytycyzmem? Same superlatywy. Ale nie byłoby to możliwe gdyby jednak rzeczywiście Biosphere nie wydawał rzeczy doskonałych.

To nie jest moja pierwsza styczność z „lajwem” Jenssena, bo z tym po raz pierwszy zapoznałam się dzięki bootlegowemu nagraniu sprzed paru lat, na który trafiłam przypadkiem. Tak w ogóle poznałam Biosphere’a, a jego live-act był na tyle interesujący, że wciągnął mnie w muzykę Norwega całkowicie.

To dlatego, że sety Biosphere’a są doskonale przemyślane. Bezgraniczny spokój i ambient rozlewający się po kątach wpada w rytmiczne, oparte na solidnym beat’cie kompozycje. Na „Wireless” Biosphere prezentuje swoje kawałki wprowadzając je szumami i odgłosami natury (tej miejskiej też). Utwory pojawiają się w niemal niezmienionej wersji, Jenssen po prostu je do siebie dopasowuje – przynajmniej na początku. Im dalej w set, tym więcej pojawia się nawiązań i miksów, set nabiera rozmachu i dynamizmu. Gdy muzyka osiąga już dobre tempo, Jenssen ją stopuje, wycisza, spowalnia… i pozwala rozwijać się na nowo. Takie potraktowanie znanego materiału, odświeża go i pokazuje od nowej, nieznanej strony.

Czym „Wireless” różni się od albumu, który mógłby powstać w warunkach studyjnych? Właściwie niczym. Poza sporadycznymi odgłosami z publiczności (jak kaszel, bo o żadnych okrzykach czy brawach nie ma mowy), nie ma nic co sugerowałoby album nagrywany na żywo. Można się tylko domyślać, że dzięki tej formie nagrania, słyszymy spontaniczne połączenia i miksy.

Dla mnie jednak jest to świetne podane danie z twórczości Biosphere’a, przyprawione na nowo, inaczej udekorowane, nie tracące jednak swoich wartości. Przede wszystkim to znakomita przystawka do planowanego koncertu Biosphere’a podczas festiwalu Unsound w Krakowie. Wiemy, czego możemy się spodziewać. Jeśli dostaniemy to, co Bristolczycy dostali w Arnolfini – nie mogę się doczekać.

Kaśka Paluch