friendlyJeśli ktoś jeszcze tego nie wie, a teoretycznie może się tak zdarzyć, wyjaśnię, iż „Friendly Beats” to kompilacja (w żadnym razie nie składanka, a dlaczego – za chwilę) utworów, które grają i których sami słuchają artyści związani z kolektywem Beats Friendly, grupą przyjaźnie nastawioną do każdego dobrego bitu.
Miałam niewątpliwą przyjemność słuchać niektórych przedstawicieli Beats Friendly z poziomu parkietu klubowego, miałam też niejednokrotnie okazję spędzić miło czas przy audycji, które ci DJe prowadzą w radiowych rozgłośniach. I nie mam na myśli li tylko tych programów z BIS Polskiego Radia (bo tam aktualnie najczęściej przyjazne bity słyszymy), ale także te, które w pewien sposób kierowały moimi muzycznymi poszukiwaniami w czasach, gdy Radiostacji dało się jeszcze słuchać przez cały dzień. Jakkolwiek jednak poznawanie nazw zespołów i nazwisk muzyków prezentowanych w radiu nie było trudne, tak imprezy często zostawiały mnie z jakimś przyjemnym utworem w uszach i głowie, z nikłą szansą na to, że dowiem się dokładnie co to było. I między innymi dlatego właśnie szczęśliwa jestem trzymając w dłoniach, skądinąd całkiem ładne, pudełko z tracklistami dwóch płyt poskładanych przez Beats Friendly.

To, że mam podane jak na tacy kawałki, do których z ogromną satysfakcją tańczę na parkiecie i których z niemniejszym zadowoleniem posłucham w czterech ścianach pokoju (ale głośno, głośno!) jest jednak tylko jednym z plusów prezentowanego albumu. Przyszedł czas na wyjaśnienie, dlaczego „Friendly Beats” nie nazwę składanką. Prawdą jest, że całość stworzyli profesjonalni DJe, którzy z pewnością bez problemu mogliby wszystkie te utwory zmiksować – gdyby chcieli. Z jakiegoś powodu nie chcieli i chyba ten powód znam. Sama nie jestem zwolenniczką ucinania utworów czy modyfikowania ich tempa tylko po to, by beat per minute mógł się zgodzić. W czasie klubowej zabawy jest to wskazane i nawet pożądane, ale przy domowym odsłuchu może co najwyżej drażnić. A jednak mimo tego wszystkiego całość brzmi jak set – spójny tematycznie, klimatycznie i agogicznie. Nie jest to więc składanka, powstała z „zrzutki” pomysłów i zachcianek, nie jest to miks, ale dokładnie przemyślana, koncepcyjna kompilacja. Słuchacz nawet nie wyczuwa, kiedy z klimatu iście reggae’owego (Max Romeo), wpada w trip-hop (DJ Shadow) by później w bardziej regularnym rytmie dobić do drugiego brzegu, czyli końca pierwszej płyty.

Lexus i Harper, czyli twórcy pierwszego setu, zostawiają nas w klimacie imprezowym, a drugi krążek prezentuje się za to nieco bardziej emocjonalnie – wszystko przez Pati Yang, Slope i Roisin Murphy. Nikt chyba nie ma wątpliwości, że pieczę nad właśnie tą częścią sprawowała Novika. Specjalistka od „leniwych” wymienia się tu pomysłami z Bartkiem Winczewskim, który dorzuca jeszcze Royksopp, Ursulę Rucker czy Phonique. W dalszym ciągu jest energetycznie, ale w tym akurat miejscu energia kumuluje się nie tyle w nogach, co w głowie. Jeśli można to w ten sposób określić. Nie da się ukryć, że w każdym zawarty tu utwór jest odzwierciedleniem osobowości osób, które ten album tworzyły. Reasumując – spójność i harmonijność tej kompilacji to kolejny jej bardzo mocny plus.

I wreszcie rzecz, na którą powinni zwrócić uwagę kolekcjonerzy, poszukiwacze i smakosze dźwięku. Dostajemy zbiór trudno albo bardzo trudno osiągalnych rarytasów. Niech przykładem będzie „Love Honey (Funk)” Sugardaddy, którym cieszyć mogli się w zasadzie tylko posiadacze gramofonów. O ile oczywiście udało się im tego winyla zdobyć. Teraz wystarczy przejść się do sklepu i chwycić pudełko by później delektować się krystalicznym dźwiękiem audio CD. Do tego dochodzą produkcje z płyt, które oddalają się od większości słuchaczy tak ceną, jak i na przykład koniecznością sprowadzania ich z zagranicy. Znalazło się też oczywiście miejsce, dla twórczości polskiej. Słowem – dokładnie to, co lubimy.

Broniłabym tego albumu przed określeniem, „dla wszystkich”. Choć jego różnorodność jest rzeczywiście imponująca, to każdy utwór ma tu swoją klasę i styl, co niekoniecznie musi spodobać się tak zwanej „masie”. Moim zdaniem to dobrze. Bo chyba nie do masy, ale do słuchaczy z „otwartymi głowami” – którzy naprawdę istnieją – ta kompilacja ma trafić. I trafi.

Kaśka Paluch