Kraków, klub Re, 18 grudnia 2005

Kraków był ostatnim miastem w Polsce, jakie odwiedzili nasi znakomici goście z Berlina, gdyż trasa zorganizowana przez Gusstaff Records obejmowała też Łódź, Wrocław, Zieloną Górę i Warszawę.

Dotarcie tego wieczoru do Re wymagało sporej determinacji i dość niezłego obeznania w strukturze miasta, bo z oczami zatkanymi śniegiem ciężko było zauważyć choćby czubek własnego nosa, nie wspominając już o szyldzie klubu. I za tę determinację Andrew już na samym początku podziękował publiczności – notabene tłumy to nie były, a mnie po raz kolejny przyszła do głowy myśl, że frekwencja na takich koncertach przypomina dość dobrze tę, którą obserwujemy na salach, gdzie grany jest np. Haydn (czy inny nudziarz, jak powiedzieliby niektórzy) – co moim zdaniem tylko bardzo dobrze o tego typu imprezach świadczy. Być może organizatorzy nie podzielają mojego entuzjazmu, ale ja – zupełnie egoistycznie i przyznaję się do tego bez bicia – doceniam w takich momentach komfort słuchania muzyki w niewielkim gronie, wygodnie rozkładając się na krześle.

Jak już wspominałam, Andrew Pekler przywitał nas słowami o pogodzie i bardzo szybko przeszedł do punktu najistotniejszego, czyli samej muzyki. A zaczął – ku mojej wielkiej radosci – od materiału najświeższego, czyli utworu „P’luckd” ze „Strings + Feedback”, z czego wyciągnęłam wniosek, iż cały set poruszał się będzie w rejonach bardziej eksperymentalnych, niż te, które znamy z wcześniejszych płyt Peklera. Tak też w istocie było, aczklowiek nie zabrakło także kilku „starobrzmiących” kawałków. Andrew do swojego występu był przygotowany perfekcyjnie, nie zostawiając miejsca na najmniejsze nieścisłości. Prowadził nas od utworu do utworu – każdy z nich był inny, ale wszystkie we wspólnym mianowniku posiadały transowy puls (osiągany to za pomocą wyraźniej zarysowanej linii basu, to sporadycznego beat’u, czy efektów umieszczonych w najwyższych rejestrach brzmienia), który sklejał je w jedną, wypełnioną całość. Ci, którzy obserwują karierę Peklera od nieco dłuższego czasu, nie mają wątpliwości, że ten twórca rozwija się i to bardzo dynamicznie. Materiał zasłyszany w Re dowiódł tylko tego, że artysta w dalszym ciągu szuka (i najwidoczniej znajduje), nie zamierzając zatrzymać się ani na chwilę. Ja już nie mogę doczekać się kolejnego jego albumu.

Nie wiem, ile dokładnie trwał ten set, ale z pewnością za krótko (jakby trwał trzy dni, też byłoby za mało). Na szczęście przed nami był jeszcze występ Mapstation. Stefan Schneider, który na estradzie zęby już zapewne zjadł, czuł się na scenie jak w domu – to dało się wyczuć od pierwszej chwili. Momentalnie złapał bliski kontakt z publicznością i już go nie stracił. Jak nam opowiedział, jeszcze rok temu występował z całym swoim analogowym ekwipunkiem, ale z czasem odkrył, że komputer potrafi – przynajmniej niektóre sprzęty – idealnie zastąpić. Z kilkoma jednak rozstać się nie potrafił i przywiózł je ze sobą do Polski. Podobnie jak jego poprzednik, zaczął od najnowszych utworów – a konkretniej tych, które dopiero mają się ukazać w wytwórni ~scape. Po tym, co usłyszałam, wiem już, że w dniu premiery pozbędę się z przyjemnością odpowiedniej kwoty ze swojego portfela – oczywiście głęboko wierząc, że Gusstaff Records zadba o to, by mieszkańcy znad Wisły nie musieli sięgać po ten krążek bezpośrednio do Berlina. W secie Mapstation więcej było „żywego” grania, co zresztą zaowocowało kilkoma drobnymi potknięciami – bardziej jednak widocznymi na twarzy artysty, niż słyszalnymi. Schneider ma nieco inne podejście do konstruowania utworów niż Andrew – jeśli mogę posłużyć się takimi umownymi pojęciami, jego kompozycje to bardziej pionowa konstrukcja, podczas gdy Pekler rozwija je raczej linearnie. Dodam, iż zauważanie tych różnic nie ma na celu sugerowania, że którakolwiek technika jest lepsza czy gorsza – obie przynoszą zamierzone, świetne efekty, a my dzięki temu mogliśmy poznać dwie twórcze indywidualności i to w ciągu jednego wieczoru.

Na deser czekała nas niespodzianka. Jakkolwiek, zapewne nie tylko mnie, przemknęła przez głowę myśl, że panowie mogliby zagrać coś wspólnie, tak duetu w takiej formie na pewno nikt się nie spodziewał. Pekler i Mapstation istotnie postanowili wykonać jeden utwór razem przy czym był to… cover. W dodatku nie byle jaki, bo utworu „Ja Ja Ja Ja Ja, Nee Nee Nee Nee Nee” Josepha Beuysa z 1968 roku (Stefan wspominał coś o 1975, ale to pomyłka zupełnie nieważna) – przy tym istotne jest, by wiedzieć, iż Beuys li tylko muzykiem nie był, a wspomniana kompozycja to kilkakrotne odtworzenie wymienionych w tytule słów, przez rozmaite (i znane) osoby. Tak więc Schneider i Pekler, przy akompaniamencie bliżej niezidentyfikowanego, modulowanego dźwięku, wyrecytowali do jednego mikrofonu „Ja Ja Ja…”, zapraszając do wspólnego „muzykowania” publiczność (a ta chętnie się przyłączyła). I możnaby tylko licytować, kto lepiej się bawił – bo śmiali się wszyscy. Notabene, kiedy Mapstation zaproponował prezentację oryginału i szukając jej w swoim komputerze nie omieszkał dorzucić parę swoich zabawnych komentarzy, poczułam się jak w czasie wizyty u dobrego znajomego producenta muzyki, który właśnie chce mi „zapuścić fajny kawałek”. Po tym sympatycznym akcencie Andrew podziękował nam za obecność i słowami „…and now Stefan will play some mp3’s…”, wzbudzając salwy śmiechu i ostatecznie zakończył spotkanie.

Cóż można jeszcze dodać w podsumowaniu? Trudno o lepszą ucztę dla smakoszy koncertów spod elektronicznej gwiazdy. Znakomici artyści, wspaniała muzyka, impreza przygotowana w sposób profesjonalny (i mam tu na myśli oczywiście świetną pracę pana Janusza Muchy z Gusstaff, ale także obsługę klubu) oraz rodzinna i ciepła atmosfera wśród ludzi, których łączy miłość do tych wymagających, ale oferujących ogromne pokłady satysfakcji kompozycji, to czynniki, które musiały się złożyć się na… bardzo udany wieczór. Oby więcej.

Kaśka Paluch