Skonstruować z dekonstrukcji
Kiedy kilka lat temu pisałam recenzję płyty Amona Tobina, jaką wtedy nagrał pod pseudonimem Cujo („Adventures in foam”) stwierdziłam, iż muzyka ta przypomina mi klimat prozy Philipa K. Dicka. To nobilitujące – w moim odczuciu – porównanie wynikało z tego, że Tobinowi udało się w połamanej strukturze jungle wytworzyć atmosferę mrocznego, futurystycznego obrazu przez nakładanie na synkopowany rytm ciemnych plam brzmieniowych i głębokiego basu kontrapunktującego do etnicznych, ćwierćtonowych linii melodycznych. Jako Cujo, a później już pod własnym nazwiskiem Tobin wypracował niepowtarzalny i rozpoznawalny od pierwszej minuty styl. Jednocześnie nie pozwolił sobie na zatrzymanie rozwoju swojej twórczości. Słuchając „Foley Room” i mając w pamięci jego poprzedni krążek – soundtrack do gry „Splinter Cell” z ogromną satysfakcją uznałam, że ten artysta zrobił spory krok naprzód, jednocześnie cały czas zachowując swoje specyficzne, artystyczne „ja”.
Jeśli musiałabym określić materiał z „Foley Room” jednym zdaniem powiedziałabym, że jest to synteza wszystkich wcześniejszych dokonań Tobina plus nowe, oryginalne pomysły. Ponieważ jednak nic mnie nie ogranicza, spokojnie rozwinę tę myśl. Na najnowszym albumie brazylijskiego twórcy znajdziemy zarówno mocno połamaną konstrukcję rytmiczną (nawet bardziej niż „mocno”, ale o tym za chwilę), filmowy klimat i coś, co można spłycić do pojęcia „eksperymentalnej elektroniki”. Przy słuchaniu tej płyty z uwagą od pierwszej do ostatniej minuty, miałam wrażenie, że album ten stopniowo się „rozsypuje”. Początkowe trzy, zwarte w formie utwory (przypominające choćby to, co znamy z np. „Permutation”) ulegają konsekwentnej dekonstrukcji, aż do osiągnięcia poziomu abstrakcji muzyki konkretnej.
Temu swoistemu rozkładowi kompozycji cały czas w mniejszym lub większym stopniu towarzyszą partie najsławniejszego kwartetu smyczkowego świata – The Kronos Quartet. Ich dysonujące wstawki czynią muzykę Tobina jeszcze bardziej skomplikowaną, trudniejszą w odbiorze dla przeciętnego słuchacza i dzięki temu – piękniejszą. Tobin po raz kolejny udowodnił, że jest mistrzem wielopłaszczyznowej pulsacji – melodia ma własną, bas własną, a perkusja – kilka innych własnych.
Tym bardziej nie rozumiem dlaczego Amon postanowił zepsuć tak dobre wrażenie końcówką płyty. Co chciał osiągnąć tymi niemal radosnymi, prostymi i absolutnie nieprzystającymi stylem do reszty płyty utworami? Nie wiem. Mam nadzieję, że to wypadek przy pracy.
Gdyby nie to, miałabym całkowitą pewność, że to najlepszy album Amona Tobina. Ale mimo wszystko „Foley Room” to pretendent do miana dzieła, które znać trzeba obligatoryjnie. I jednej z lepszych płyt ostatnich miesięcy.
Kaśka Paluch